piątek, 16 sierpnia 2013

Zapiaszczone łańcuchy - plackiem na plaży czyli dzień trzeci

KARWIA

Ostatniego dnia obudziliśmy się wcześnie rano. Dzień zapowiadał się na prawdę gorący. W planach mieliśmy mniej jeżdżenia, a więcej plażowania, więc było idealnie. Po wciągnięciu szybkiego śniadania (bułki i pasztet, które zostały z poprzedniego dnia z romantycznej kolacji) zabraliśmy się za zwijanie obozu, który nie był tak dobrze ukryty jak nam się wydawało. W międzyczasie Wojtek i Mateusz poszli na przywitanie morza.

Gdy udało nam się ogarnąć ze wszystkim ruszyliśmy do Władysławowa (zwanego przeze mnie roboczo Władywostokiem podczas wyjazdu) na spotkanie z Igorem (brat Moniki - dziewczyny Mateusza), który miał załatwić nam prysznic.

fot. Karol

fot. Marcin

fot. Marcin

fot. Marcin

fot. Marcin

KARWIA - WŁADYSŁAWOWO

Odcinek ten minął naprawdę szybko. Jechaliśmy asfaltem, gnani myślą o czekającym nas prysznicu dodawało nam animuszu. Dodatkowo bardzo niewiele brakowało mi do osiągnięcia 1000 km przejechanych w tym sezonie. Tę magiczną barierę przekroczyłem w Rozewiu - najdalej wysuniętym na północ miejscu Polski. 

We Władysławowie wlecieliśmy do biedronki, w której kupiłem wór snickersów, natomiast nie kupiłem olejku do opalania - za to Pan chciał mi zaproponować samoopalacz. Cóż... Zawsze coś.

Gdy tak staliśmy konsumując i rozmyślając o życiu, na longboardzie nadjechał Igor. Po krótkim przedstawieniu zabrał nas do swojej przyczepy, a później pokazał prysznice. Po krótkim odświeżeniu byliśmy gotowi, żeby udać się do naszego El Dorado...

Zatem:



CHAŁUPY

Myślę, że nie ma co opisywać Chałup. Wykonaliśmy ogromną pracę leżąc bykiem na plaży, od czasu do czasu podejmując trud przewrócenia się na drugi bok. 

Międzyczas wykorzystałem do zrobienia kilku zdjęć, żebym później miał co wrzucać na bloga.

fot. Marcin
fot. Marcin

fot. Mateusz

fot. Marcin


CHAŁUPY - HEL(L)

Trasa z Chałup na Hel to w większości ścieżka rowerowa w bardzo dobrym stanie. Trzymaliśmy zatem prędkość ok. 30 km/h. Mimo takiego tempa mogliśmy podziwiać uroki Zatoki Puckiej. W Jastarni naszej całej wyprawie stuknęło równe 300 km. 

fot. Karol z pędzącego roweru


Gorsza trasa zrobiła się po minięciu tabliczki miejscowości Hel. Idealna ścieżka zmieniła się w piaszczystą, wąską i krętą, a mimo to tempo zmniejszyliśmy jedynie nieznacznie. Na wybojach sakwy zaczęły dawać o sobie znać; nie były dobrze zapięte i zaczęły się wkręcać w koło. Karolowi również doskwierało mocowanie, jednak u Niego chodziło o wodę, która bardzo chciała wydostać się na wolność. 

Do przystani, z której mieliśmy odpływać dotarliśmy na ok. godzinę przed czasem rejsu, więc po kupieniu biletów nie zostało dużo czasu na zjedzenie obiadu. Przez to zamiast grillowanej ryby zamówiłem tradycyjnie kurczaka :) Po obiedzie jedyne co zostało to znalezienie lodów/ gofrów i dotarcie na prom.

HEL - GDAŃSK

Na promie czekała nas niemiła niespodzianka: musieliśmy rozkulbaczyć nasze rowery. Zdjęcie sakw, namiotów, karimat (przypominam o moim inżynierskim zamocowaniu paskiem od spodni) zajęło nam chwilę, a później objuczeni wpakowaliśmy się na statek. Nasze rowery zostały wpakowane do swoich kajut, w których mogły się dość dobrze poznać z innymi rowerami.

Rejs spędziliśmy na próbie ogarnięcia rozliczenia, którego podjął się Michał. Niestety w naszym przypadku nie były tak owocne jak rozliczenia Karola z kolegami: "Jak rozliczamy się za pizzę, to każdy musi oddać coś każdemu. Nikt nie wie ile miał zapłacić, ale zawsze każdy ma po wszystkim więcej niż na początku." - musisz nas nauczyć tej techniki :)


fot. Karol

fot. Michał


Podczas wpływania do portu Michał uraczył nas opowieścią o umocnieniach, bunkrach i armatach. W opowieści tej przewinął się też Schleswig-Holstein, ale nie był bohaterem pozytywnym.

GDAŃSK

W Gdańsku wypakowaliśmy swoje rowery, a raczej wybraliśmy sobie rower, który nam się najbardziej podoba spośród wszystkich wystawionych przez obsługę. Nie było nad tym żadnej kontroli, więc każdy mógł sobie wziąć co chciał i odjechać. Wybrałem swojego starego druha, z którym przejechałem już niejedno, więc zasłużył sobie na zakończenie tej wyprawy. 

Po przytroczeniu z powrotem naszych bagaży ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie miasta. Pokazywał nam je Wojtek, który tu niegdyś studiował. Najważniejsze, co mogliśmy zobaczyć to Neptun. Jak się zobaczyło Neptuna to już można uznać zwiedzanie za zaliczone (podobnie wygląda sprawa z Koziołkami w Poznaniu, czy Smokiem w Krakowie).


fot. Mateusz

Po Neptunie ruszyliśmy na dworzec, z którego ruszyliśmy do Poznania.

GDAŃSK - POZNAŃ, czyli koniec przygody

W pociągu pozostało nam jedynie wypić piwko zwycięstwa i umilać sobie czas rozmową. Na początku siedzieliśmy w przedziale rowerowym, aby potem przenieść się do przedziału obok. Pozdrawiam parę, która wracała z konwentu tatuaży (niestety nie znam Waszych imion). 
fot. Michał

fot. Michał

fot. Michał


I tak to minęło... Pociąg dojechał punktualnie, a nam zostało przebyć ostatnie 6 km do mieszkania.


EPILOG

Cóż... Tutaj kończy się moja opowieść. Wg mojego licznika przejechaliśmy 332,56 km (licząc od wyjazdu z biura do przyjazdu do mieszkania) w czasie 19:25:47 (czas czystej jazdy). Dało do średnią prędkość 17,4 km/h. Myślę, że całkiem nieźle, jak na pierwszy tak długi wyjazd. 

O dziwo podczas całej trasy nic się nikomu nie zepsuło. Nie strzeliła żadna dętka, żaden łańcuch, żadna rama, żadna noga. Nikt nie padł, wszyscy daliśmy radę. 

Dzięki chłopaki za świetną wyprawę. Mam nadzieję, że nie to ostatnia!

Pozdrawiam wszystkich, którzy przebrnęli przez wszystkie części tej relacji.
I tych co nie przebrnęli też pozdrawiam.*

Marcin



Inne części relacji:
Część IV - Zapiaszczone łańcuchy - z dala od morza, czyli dzień drugi
Część V - Zapiaszczone łańcuchy - plackiem na plaży czyli dzień trzeci


Relacja Karola:

*A co! Z gestem!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz