USTKA
Tego dnia mogliśmy sobie pozwolić na nieco dłuższy sen. Budziki zaczęły nas męczyć dopiero o 7:00, więc mogliśmy się wyspać do oporu. Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy kanapki, porzucaliśmy kamyki psu i zaczęliśmy się szykować do drogi.
fot. Marcin
"Franek" Wojtka, fot. Marcin
Postanowiliśmy jezioro Gardno ominąć stroną południową, do czego przekonał nas opis w przewodniku: "...trasa od północy jest bardzo dobra, bo pięć kilometrów prowadzenia rowerów po piasku odsiewa wygodnickich rowerzystów...". Zatem południe.
USTKA - SMOŁDZINO czyli lekki rozruch
Pierwszy odcinek tego dnia okazał się lekki, łatwy i przyjemny. Idealny na rozruszanie nóg, które przejechały dzień wcześniej niemal 130 km. Dodatkowo trasa wiodła przez pola, łąki i lasy, co pozwalało nam cieszyć się widokami. Przez pewien czas jechaliśmy tzw. "Trasą zwiniętych torów". Wiedzie ona starym nasypem kolejowym, dzięki czemu jest płaska, a zakręty nie są ostre. Znajduje się nieco ponad poziomem lasu, więc jadąc nią można podziwiać piękne widoki.
fot. Karol
Ok. 11:00, po ponad 30 km. Zatrzymaliśmy się na pierwszą przerwę kanapkową. Wcześniejsze przerwy na trasie były jedynie na łyk wody, sprawdzenie trasy i usztywnienie bagażników.
Pokrzepieni posiłkiem ruszyliśmy dalej, znów z planem ominięcia jeziora (Łebsko) od południa.
fot. Mateusz
fot. Karol
SMOŁDZINO - ŁEBA czyli piach, bagna i komary
Ze Smołdzina wybraliśmy się w stronę Łeby ok 11:30, planowaliśmy być ok. 14:00 na obiedzie. Zważywszy na dystans jaki nam pozostał i fakt, że nie wybraliśmy trasy przez wydmy wydawało się to sensowne. Wydawało się...
Mniej więcej do miejscowości kluki wszystko szło idealnie. Trasa szła asfaltem, więc tempo było naprawdę niezłe. Popełniliśmy niestety błąd sugerując się mapą samochodową, więc nadrobiliśmy kilka kilometrów, co nie było jednak znacznym problemem. Problemy zaczęły się, gdy szlak rowerowy skręcił w pole. Przez kiepskie oznakowanie skręciliśmy nieco za wcześnie i zaczęliśmy się przebijać przez zapiaszczoną drogę w lesie, która skończyła się na jakimś polu.
fot. Mateusz
Po konsultacji z ciocią nawigacją wróciliśmy na właściwą ścieżkę, ale nie była ona wiele lepsza. Jechaliśmy średnio 10 km/h omijając liczne dziury. Droga przypominała typowe czołgowisko. W pewnym momencie musiałem poprawić siodełko, bo od uderzeń na dziurach przekrzywiło się i zaczęło zagrażać miejscu, któremu zagrażać nie powinno.
fot. Mateusz
W pewnym momencie czołgowisko skończyło się. Z ulgą powitaliśmy koniec tej drogi. Wjechaliśmy na bagna... Ścieżka była często tak wąska, że nie dało się prowadzić roweru, można było jedynie jechać. Co chwilę ocieraliśmy się o krzaki, co przy moim szczęściu musiało się skończyć kleszczem. O dziwo, nie trafiłem ani jednego podczas całej wyprawy. Gdy ścieżka skończyła się trafiliśmy na kładkę zapomnianą przez Boga i ludzi. Kładka składała się dwóch belek oraz rozpadających się szczebelek. Rower można było prowadzić albo na wysokości belek (po gwoździach), albo pomiędzy nimi (wtedy się łamały). Można też było olać kładkę i iść obok, ale kto by chciał iść bagnem...
fot. Karol
fot. Marcin
fot. Wojtek
Na szczęście niedługo potem wyjechaliśmy na elegancką drogę, która prowadziła do Łeby na upragniony obiad. Co ciekawe przecięliśmy trasę szlaku pielgrzymkowego Camino de Santiago - co zauważył Michał, który kiedyś w Hiszpanii szedł tą trasą.
fot. Michał
O godzinie 15:00 po 70 kilometrach drogi przez piachy, czołgowiska i bagna dotarliśmy do Łeby. Jako, że byliśmy nad morzem zamówiłem sobie kurczaka (wstyd być nad morzem i nie zjeść kurczaka!). Po obiedzie czas na lody (tak, po obiedzie a nie przed!) i mogliśmy ruszać dalej...
ŁEBA czyli czas decyzji
Podczas obiadu musieliśmy zdecydować czy jesteśmy w stanie dotrzeć tego dnia do Władysławowa (ok 80 km), gdzie czekał na nas darmowy prysznic i nocleg, czy jednak zatrzymamy się gdzie indziej. Mimo naszych wcześniejszych perypetii nie nabraliśmy pokory i wierzyliśmy w sukces. Postanowiliśmy jednak cisnąć asfaltem, żeby nie wpakować się w kolejne bagna, wydmy, itp.
Dodam jeszcze, że od kiedy poprzedniego dnia wyjechaliśmy z Jarosławca nie widzieliśmy morza. Obiecaliśmy Wojtkowi, że przed zachodem słońca je zobaczy...
ŁEBA - KARWIA czyli 80 km potu
Ruszyliśmy. Trasa wiodła nas asfaltem. Czasem drogami dość mocno uczęszczanymi, co znacznie zmniejszyło przyjemność z jazdy. Kilka razy oczywiście nie skręciliśmy tam gdzie trzeba, więc nadrabialiśmy kolejne kilometry co po przejechaniu 80-100 już robi różnicę.
Pierwszy dłuższy postój wypadł między miejscowością Wierzehucino, a Żarnowcem (ok. 30 km od Władysławowa). Stanęliśmy, żeby zjeść baton, wypić wody i poleżeć chwilkę na betonie. W tym miejscu kończy się zapis z GPS'a Karola. Dlaczego? Otóż w ramach zemsty za podobne czyny postanowił on zrobić bratu zdjęcie w momencie, w którym nie powinno się tego zdjęcia robić. Spowodowało to zawieszenie androida. W dawnych czasach mówiło się, że klisza pęka, a dziś. Cóż.
fot. Mateusz
fot. Michał
Zregenerowani ruszyliśmy dalej, ale każdy kolejny kilometr był dość ciężki. Mimo, że dawno przekroczyliśmy 100 km tego dnia, ciągle nie widzieliśmy morza. Odbiliśmy w jego kierunku dopiero za Żarnowcem w miejscowości Krokowa. Ogromnym plusem tego było zjechanie z głównej drogi i mniejszy ruch samochodowy.
Wreszcie po przebyciu 140 km dotarliśmy do Karwii...
KARWIA czyli romantyczna kolacja nad morzem
Do samej miejscowości wjechaliśmy ok. 21:30. Do Władysławowa zostało nam ok 15 km, co oznaczało ok 40-50 minut jazdy. Było już nieco zbyt późno, żeby jechać dalej, więc zdecydowaliśmy na postój tutaj. Kupiliśmy bułki, pasztet i wino, co było idealne na romantyczną kolację o zachodzie słońca.
fot. Karol
Po kolacji doprowadziliśmy rowery do miejsca, w którym zamierzaliśmy rozbić nasze obozowisko. Oprzątnęliśmy je z większych patyków i rozłożyliśmy namioty. Wypiliśmy piwko, porozmawialiśmy o życiu i ok. północy położyliśmy się spać. Byliśmy niemal u celu...
Tego dnia zrobiliśmy ok. 140 km. Dwa odcinki trasy (do zawieszenia się telefonu i po nim), wyglądają następująco:
Inne części relacji:
Część I - prolog
Część II - Dzień zero
Część III - Zapiaszczone łańcuchy - piachem i koparką czyli dzień pierwszy
Część IV - Zapiaszczone łańcuchy - z dala od morza, czyli dzień drugi
Część V - Zapiaszczone łańcuchy - plackiem na plaży czyli dzień trzeci
Relacja Karola:
Szlak rowerowy R10, czyli "co oni sobie do cholery myśleli?"