sobota, 27 października 2018

Poskromienie Baryczy, Dzień III - "lekki dzień"

Niedoszacowanie. Pycha. Lenistwo. Często jeden z tych czynników wystarczy, aby doprowadzić przedsięwzięcie do klęski. A co jeśli połączymy je wszystkie?

Kto rano wstaje...

Wstaliśmy za późno. Godzinę za późno. Podskórnie czułem, że coś jest nie tak, ale skutecznie to w sobie tłumiłem. Zaczęliśmy od zrobienia bazy pod nadchodzący dzień, czyli mówiąc po ludzku - nażarliśmy się. Wykończyliśmy zapasy, które zostały nam po wczorajszych zakupach. Karol nie miał już męskiej rzeczy, przez co reszta nie miała powodów do podśmiechujek. 
Już najedzeni, zabraliśmy się za sprzątanie domków. Pani wyraziła później ubolewanie z tego powodu. "Nie zostawiliście mi nic do roboty"- powiedziała.  W kolejnym kroku ruszyliśmy do pakowania i przygotowania rowerów do drogi. Smarowanie łańcuchów i drobne naprawy pod tytułem "trytka przyjacielem serwisanta". 


Na pewno utrzyma bagażnik z sakwami, fot. Marcin

Przygotowanie do drogi, fot. Marcin

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, fot. Pani

Zrobiliśmy ostatnie, pożegnalne zdjęcie (na profil fejsowy ośrodka u Pani). Pożegnaliśmy się z Rafałem, który miał tu samochód i nie opłacało mu się jechać z nami do Ostrowa, i ruszyliśmy w trasę. 

Daj lornetkę...

Wystartowaliśmy. Wciąż bez świadomości, że czeka nas trasa dłuższa niż zaplanowaliśmy i że czas będzie się bardzo niebezpiecznie kurczył. Pierwszy etap trasy wiódł przez Rudą Milicką oraz Grabownicę. Czyli przejeżdżaliśmy obok grobli. Znów. Był to jednak najlepszy wyjazd z Milicza na wschód, więc nie było co się zastanawiać.

Pierwszym postojem i pierwszą atrakcją była wieża obserwacyjna w Grabownicy. Świetne miejsce żeby obserwować barycką przyrodę. O ile się nie zostawiło swojej lornetki w domu, co nie Wojtek? Na szczęście razem z nami na wieży był młody chłopak razem ze swoją babcią, dzięki czemu Wojtek mógł przez chwilę pokontemplować uroki Stawu Grabowica* i przeróżnych kaczek, łabędzi, żurawi czy pelikanów. No może tych ostatnich tam nie było. Nie wiem, ja nie skorzystałem z lornetki. I nie znam się na ptactwie.


Wieża obserwacyjna, fot. Marcin

Poka lornetkę, fot. Marcin

To widział Wojciech z wieży, ale bliżej, fot. Marcin


Zrobię takie zdjęcie, żeby innym nie było widać twarzy, fot. Karol

Coś jest nie tak

Po zejściu z wieży zaczęliśmy podejrzewać, że nasze wyliczenia kilometrów i czasu mogą nie być najlepsze. Zdecydowaliśmy od razu na skrócenie trasy, żeby mieć więcej czasu na jedzenie przed pociągiem. W Czatkowicach olaliśmy szlak i odbiliśmy na Henrykowice. Tam zrobiliśmy krótką przerwę i pomknęliśmy w stronę Sośnia, gdzie czekać miał nas pałac myśliwski.
Na chwilę przed osiągnięciem celu bracia G. (czyli Mateusz i Karol) zobaczyli białego daniela. Niestety zanim zdążyliśmy dobić do nich, uciekł w las. A szkoda.

Trasa na Sośnie, fot. Marcin

Około 12:30 dojechaliśmy do pałacyku i tu zdecydowaliśmy się na dłuższy popas. Wojtek zrobił ćwiczenia, ja zrobiłem kilka zdjęć, a reszta grupy ruszyła eksplorować pałac. Kręcił się koło niego pewien starszy jegomość. Twierdził, że ochrania ten obiekt dla nowych właścicieli. Dla mnie wyglądało to bardziej jakby chciał po prostu dorobić kilka złotych wpuszczając turystów do środka. My się nie zdecydowaliśmy zapłacić i oglądaliśmy go jedynie z zewnątrz.

Pałac w Mojej Woli, fot. Marcin

Ja i mój rower w Mojej Woli, fot. chyba Michał

Security dog, fot. Marcin

Popas pod drzewem, fot. Wojciech

Walka z czasem

Od tego momentu przestaliśmy ignorować uczucie, że z czasem jest raczej krucho. Zostało ponad czterdzieści kilometrów do przejechania, a chcieliśmy jeszcze zjeść obiad. Żwawo ruszyliśmy na nasz ostatni przystanek przed metą - Antonin i pałac Radziwiłów.
Na tym etapie skupiliśmy się by cisnąć jak najszybciej. Jechaliśmy blisko siebie, żeby zminimalizować oporu powietrza. Gnaliśmy. Nie było czasu nawet by rozejrzeć się za naszym zakrętem, przez co spektakularnie go ominęliśmy. Zorientowaliśmy się dopiero przy drodze krajowej nr 25. Nie chcieliśmy nią jechać. Trzeba było wracać. Kolejne dziesięć minut w plecy.

Pałac Radziwiłów, fot. Marcin

To dodatkowo uszczupliło nas zapas czasu, więc po dotarciu do Antonina nie zostaliśmy długo na zwiedzanie. Dwa zdjęcia, map check i gonimy do Ostrowa. Była 15:00. Ponad dwadzieścia kilometrów i półtorej godziny do odjazdu. Minimalne szanse na jedzenie, a jakakolwiek awaria zamyka szanse na odjazd tym pociągiem.

Sprawdzenie ostatniego odcinka trasy, fot. Marcin

Trasa rowerowa nie pomagała. Wybraliśmy szlak zielony, który nie miał oznaczeń na drzewach, a jedynie tablice na skrzyżowaniach. Doszła jeszcze jedna nieprzewidziana kwestia. Ścieżka była raczej piaszczysta. Nie pomagały nam załadowane sakwy. Ciężkie rowery często w takim piachu tonęły. Po pewnym czasie okazało się, że jest to trasa pieszo - konno - rowerowa. To nie jest najszczęśliwsze rozwiązanie.

Po około piętnastu kilometrach udało się zjechać z piachów na ubity asfalt. Gnaliśmy co koń wyskoczy, z nadzieją na ciepłą strawę. W takich sytuacjach może uratować nas jedynie kebab. Na szczęście budka była niedaleko dworca, a mimo piachów mieliśmy dwadzieścia minut zapasu. Akurat, żeby zamówić, odebrać i zjeść w pociągu.


Kebs w pociągu, fot. Marcin

Zasłużona kima, fot. Wojciech

Niedoszacowaliśmy trasy. Uznaliśmy, że pojedziemy szybciej niż mogliśmy. Spaliśmy za długo. To mogło się skończyć różnie. Ale udało się. Załadowaliśmy rowery i siebie do odpowiedniego przedziału i po chwili mknęliśmy z powrotem do domu.

Tradycyjne zdjęcie grupowe na dworcu, fot. Karol

* Tu można by dodać sporo uciesznych opisów pożyczania lornetki, począwszy na małym mobingu, a skończywszy na zdobyciu łupu podstępem. Niestety Wojciech zastosował klasyczne "proszę", które zadziałało od razu.

Zobacz też:

Część III: Poskromienie Baryczy, Dzień III - "lekki dzień"


Poprzednie odsłony:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz