czwartek, 27 września 2018

Poskromienie Baryczy, Dzień I - Cienie przeszłości

(Bez) Prolog(u)

Mijają wakacje. Pogoda za oknem wciąż jest pozytywna, ale poranki oferują nam pierwsze powiewy jesieni. Ludzie powoli zaczynają odczuwać niepokój. Nie było w tym roku Gry o Tron, czy oznacza to również brak relacji z wyprawy Inżynierowie na Pedały?
Nie lękajcie się! Oto nadchodzi...

Wybór trasy padł na dolinę Baryczy. Trud organizacji tym razem przyjął na siebie Wojciech, a wstępny plan zakładał trasę Żmigród - Milicz - Ostrów. Klasycznie dojazd do startu i powrót z mety odbywać miał się pociągiem. Czytelnik bardziej obeznany z technologią google maps, może się przerazić: "Łooo Panie! Toż to jedyne osiemdziesiąt kilometrów!". Nic bardziej mylnego. Znacie przecież nasze zamiłowanie do robienia pętelek. Więc o co chodzi?

Ekipa na szlaku, fot. Karol

Złe miłego początki

Pociąg ruszał o zbójeckiej godzinie: 6:20. Rano przyjąłem jajeczniczkę, dokończyłem pakowanie roweru i radośnie wyruszyłem na spotkanie przygodzie. Chwilę po wyjeździe uświadomiłem sobie, że zapomniałem dopompować opon. Dylemat od rana - wrócić się dwieście metrów czy nadrobić dwa kilometry po drodze? Łatwy wybór - bramka numer dwa.

Szalona Kelly gotowa na wojaże, fot. Marcin

Podróż minęła dość spokojnie. Kawusia, spanie i ogarnięcie trasy. Jak na dobry zespół przystało, każdy zajął się innym z tych trzech zadań. Wojciech, który podczas podróży ogarniał trasę, postanowił spanie odrobić na stacji*. Na betonie.

Zostaw go! Niech se chłop pośpi!, fot. Karol

Pierwsza grupówka, fot. Karol

Tajne laboratorium NASA PKP

Brakowało nam jedynie Rafała, który miał dojechać autem do Milicza około 10:00. Ze Żmigrodu to dystans około 30 kilometrów. rozsądne było więc wybranie się w zupełnie inną stronę. Możliwość zobaczenia toru doświadczalnego PKP wydawała się niezwykle kusząca. Wyobraźcie sobie lokomotywę, osobowy i towarowy połączone w jedno. Bez spóźnień ;)

Pierwsze kilometry, fot. Karol

Po drodze odwiedziliśmy tytułową Barycz. Malownicza trasa wzdłuż rzeki dała nam sporo frajdy o poranku. Przyznam jednak, że po samej rzece spodziewałem się czegoś więcej. Nie wiem czy to przez tegoroczną suszę, ale jeśli wygląda podobnie na całej długości, to raczej odpuściłbym pływanie nią kajakiem. 


Przed wjazdem na rzekę

My obserwujący rzekę, fot. Wojciech

Rzeka we własnej osobie, fot Wojciech

Stacja badwcza PKP, fot. Pewnie też Wojciech


Gdzieś to już widzieliśmy, czyli trasa w budowie

Po zrobieniu pętelki w lewą stronę wróciliśmy do Żmigrodu na tradycyjną Biedrę. W rolę Biedry wcieliło się tym razem Dino i utrzymało tę pozycję do końca wyjazdu. Tam ustaliliśmy, że Rafał już dojechał, zostawił auto w domkach u Pani i jest gotowy na kręcenie kilometrów. A my jedliśmy kabanosy...
Ale cóż, Rafał nie praca, nie poczeka. Ustaliliśmy punkt zborny w połowie trasy i ruszyliśmy. Trasa miała prowadzić przez nasyp po starym torowisku. W kluczowym momencie niestety przegapiliśmy zjazd i trzeba było od nowa odnajdywać się w trudnej rzeczywistości. Mapa, położenie słońca, mech na drzewach. Jedziemy dalej.
Kawałeczek dalej dopadł nas cień przeszłości. Duch pierwszej wyprawy objawił się w postaci ścieżki w budowie. Mknęliśmy pośród robotników i ciężkiego sprzętu. Pośród komentarzy "no nieźle chłopaki" i "dokąd tak zapi!@#$ją". Byliśmy w swoim żywiole.

Moment zgubienia trasy... Albo odnalezienia... Jedno z dwóch, fot. Karol

O tak wygląda grupa od przodu, fot.Wojciech

A tak z kolei wygląda z tyłu, fot. Karol

Po drodze do punktu zbornego w Sułowie spotkała nas jeszcze jedna wesoła przygoda. Jadąc międzynarodową trasą rowerową EV 9 napotkaliśmy jadącego tira. Tir zajmował całą szerokość drogi, miał wielkie zęby, a z jego kotła unosił się czarny, gęsty dym. Tak to przynajmniej zapamiętałem. Rzuciliśmy się do ucieczki, a on ruszył naszym śladem. Sytuacja zmieniała się dynamicznie - to ktoś zakopał się w piasku i czuł ciężki oddech na plecach, to znów ciężarówka musiała zwolnić i mogliśmy złapać nieco oddechu. Jak każda bajka, skończyło się dobrze.
Tir zatrzymał się, by załadować drewno po które przyjechał, a my dotarliśmy do Rafała. 

Tir w lesie, fot. Nieustraszony Wojciech

Powtórka z rozrywki 2, czyli obiad ze świeżą rybą

Skoro drużyna w komplecie, nadszedł czas na obiad. Tym razem wspomnieniem uciekam do trasy nr trzy, czyli łowców burz. Rybka w malowniczej knajpie, tym razem Ruda Sułowska. Przerwa przebiegła wzorcowo - ryby, kurczaki i ustalenie dalszego planu. A plan był prosty: Piękocin, Marchwice, Cieszków i nocleg w Lelikowie. A wszystko wg Wojtkowej mapy.

Przed jedzeniem, fot. Marcin

Mapy, mapy, fot. Marcin

Ustalenia, fot. Karol

Kolejna część nie obfitowała w szczególnie ciekawe wydarzenia. Ot, pokonywane kilometry, zjadane kabanosy i głupie kawały. Klasyka.

Przerwa, fot. Karol

Ta sama przerwa, fot. Marcin

W stronę noclegu

W tym momencie trasy na liczniku wybiło 70-80 kilometrów. Wstępna analiza wykazała, że do Lelikowa zostało ok trzydzieści. Do zrobienia. Czytelnik znający nasze poprzednie przygody, zna jednak nasze trzydzieści. My również je znamy, więc szybko zaczęliśmy się rozglądać za suchym kątkiem.
Pierwsza opcja pojawiła się przed Cieszkowem. Wiatka koła łowieckiego zapowiadała się nieźle, ale ryzyko wygonienia w środku nocy było bardzo zniechęcające. Zostawiliśmy je jednak jako plan B.

Wiatka koła łowieckiego, fot. Chyba ja

Cieszków powitał nas ulewą. W tym wietrze syfu ... Stop. Po prostu ulewą. Przeczekaliśmy ją w sali przy miejskim stadionie. Stadionie wspominający minione gminne dożynki. Po raz kolejny dopadła nas pokusa rozbicia tutaj obozu. Ryzyko wygonienia było jednak jeszcze większe niż poprzednio. Naszą największą nadzieją był dąb Bartek. Nie ten słynny Bartek. Jego kuzyn.

Przeczekujemy, fot. Karol

Nocleg właściwy

W tym momencie trasy mieliśmy już ok 100 km. A do Lelikowa jeszcze trzydzieści. Ruszyliśmy szukać dębu. Kilometry mijały, a finiszu nie widać. W pewnym momencie wpadłem na głupi pomysł odbicia na zwiady. Razem ze mną ruszył cierpiący na niedobór kilometrów Rafał i wiecznie cierpiący na niedobór kilometrów Mateusz. Pomysł był strzałem w dziesiątkę. Dąb Bartek ukazał się w pełnej okazałości. Choć tablica na wiacie mówiła, że to Marek. Kolega kuzyna.

Dąb Bartek/ Marek, fot. Marcin

Noclegowo, fot. Marcin

Namioty rozbiliśmy dopiero po zmroku, żeby żaden leśniczy nie mógł nas pogonić. Piwko, kabanosy i udaliśmy się ku spaniowi.

Zaczęła się noc. A noc była ciekawa. Ale o tym w kolejnej odsłonie...




* Tak na prawdę Wojciech ćwiczył plecy, wg zaleceń takiego jednego fizjo. Ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wykorzystali tego do malutkiej szydery.

Zobacz też:

Część I: Poskromienie Baryczy, Dzień I - Cienie przeszłości


Poprzednie odsłony:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz