niedziela, 6 stycznia 2019

2018 - zacny rok milordzie

Ostatnimi czasy bywam tu jedynie by napisać relację z rowerów i by podsumować rok. Nadeszła druga z wymienionych okoliczności, więc spieszę pisać co i jak w tym 2018 było.

Trzeba przyznać, że rok był solidny pod wieloma względami, zarówno tymi fotograficznymi jak i prywatnymi. Ze względu na tematykę bloga, skupię się wyłącznie na tych pierwszych.

Zacznę od stałego punktu rocznego programu, czyli wyprawy rowerowej. Kto przegapił, znajdzie ją tutaj. Jak zwykle trochę kilometrów, sporo śmiechu i fajnego czasu ze starą gwardią.
Bardzo dobrze mają się również Podróże ze Startem. Dzięki świetnej organizatorce Barbarze, z ruchliwych nózi mamy wiele okazji, by zobaczyć trochę świata. Podobnie, jak w zeszłym roku chciałbym wyróżnić zdjęcie najlepsze oraz najważniejsze.
Pierwsze wykonane na Korfu, w zatoce Cape Drastis. Jest wg mnie dziwne, ale to ta dziwność najbardziej mi się w nim podoba. Co do drugiego, możemy zagrać w "zgadnij kto to". Myślę, że zadanie nie jest szczególnie trudne.
Plusk, fot. Marcin

Spacer w Parku Mużakowskim, fot. Marcin

Co rok wybieram też najlepszą moim zdaniem fotografię Taty. W tym roku powstało tyle świetnych zdjęć, że bardzo trudno wskazać to naj. Nieco przewrotnie, zaproponuję coś, co wyłamuje się spośród innych. Przedstawiam Państwu. Oto Pingwin. Pingwin jaki jest, każdy widzi.
fot. Mirosław Kotlarek

Podczas ostatniego wypadu w góry, dziewczyny zainteresowały się aparatem otworkowym Jarka. Zaowocowało to pierwszymi warsztatami fotografii otworkowej. Zrobiliśmy aparaty, obfotografowaliśmy pobliski plac zabaw i udaliśmy się do ciemni, by sprawdzić efekty naszej pracy. Więcej znajdziecie tutaj. Zabawa się spodobała, więc możemy się spodziewać kolejnych takich akcji.

Dawno nie pisałem w noworocznym poście o fotografach spoza naszej rodziny. W tym roku moją uwagę przykuły dwa fajne projekty fotograficzne. Pierwszy to projekt Doroty Ozy Kareckiej, #zGdyni. Gorąco polecam Portrety przez duże "P". Czuje się, jakby osoby z fotografii były z nami, tu i teraz. Niesamowita robota!
Drugi projekt, który zapadł mi w pamięć to 100 twarzy, 100 krajów tureckiego fotografa, Mustafy Çankaya. Dużo ciekawych twarzy, pokazanych w fajny sposób. Projekt znajdziecie na instagramie autora.

W 2019 planuję okiełznać moje fotografie i połączyć je w spójne serie, które zaczynają mi się powoli klarować. Jakie to serie? Dowiecie się już niedługo!

A tymczasem chciałbym Wam złożyć najlepsze życzenia na nadchodzący rok 2019! Dużo zdrowia i udanych kadrów, zarówno tych planowanych, jak i spontanicznych!

Trzymajcie się!
Marcin

sobota, 27 października 2018

Poskromienie Baryczy, Dzień III - "lekki dzień"

Niedoszacowanie. Pycha. Lenistwo. Często jeden z tych czynników wystarczy, aby doprowadzić przedsięwzięcie do klęski. A co jeśli połączymy je wszystkie?

Kto rano wstaje...

Wstaliśmy za późno. Godzinę za późno. Podskórnie czułem, że coś jest nie tak, ale skutecznie to w sobie tłumiłem. Zaczęliśmy od zrobienia bazy pod nadchodzący dzień, czyli mówiąc po ludzku - nażarliśmy się. Wykończyliśmy zapasy, które zostały nam po wczorajszych zakupach. Karol nie miał już męskiej rzeczy, przez co reszta nie miała powodów do podśmiechujek. 
Już najedzeni, zabraliśmy się za sprzątanie domków. Pani wyraziła później ubolewanie z tego powodu. "Nie zostawiliście mi nic do roboty"- powiedziała.  W kolejnym kroku ruszyliśmy do pakowania i przygotowania rowerów do drogi. Smarowanie łańcuchów i drobne naprawy pod tytułem "trytka przyjacielem serwisanta". 


Na pewno utrzyma bagażnik z sakwami, fot. Marcin

Przygotowanie do drogi, fot. Marcin

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, fot. Pani

Zrobiliśmy ostatnie, pożegnalne zdjęcie (na profil fejsowy ośrodka u Pani). Pożegnaliśmy się z Rafałem, który miał tu samochód i nie opłacało mu się jechać z nami do Ostrowa, i ruszyliśmy w trasę. 

Daj lornetkę...

Wystartowaliśmy. Wciąż bez świadomości, że czeka nas trasa dłuższa niż zaplanowaliśmy i że czas będzie się bardzo niebezpiecznie kurczył. Pierwszy etap trasy wiódł przez Rudą Milicką oraz Grabownicę. Czyli przejeżdżaliśmy obok grobli. Znów. Był to jednak najlepszy wyjazd z Milicza na wschód, więc nie było co się zastanawiać.

Pierwszym postojem i pierwszą atrakcją była wieża obserwacyjna w Grabownicy. Świetne miejsce żeby obserwować barycką przyrodę. O ile się nie zostawiło swojej lornetki w domu, co nie Wojtek? Na szczęście razem z nami na wieży był młody chłopak razem ze swoją babcią, dzięki czemu Wojtek mógł przez chwilę pokontemplować uroki Stawu Grabowica* i przeróżnych kaczek, łabędzi, żurawi czy pelikanów. No może tych ostatnich tam nie było. Nie wiem, ja nie skorzystałem z lornetki. I nie znam się na ptactwie.


Wieża obserwacyjna, fot. Marcin

Poka lornetkę, fot. Marcin

To widział Wojciech z wieży, ale bliżej, fot. Marcin


Zrobię takie zdjęcie, żeby innym nie było widać twarzy, fot. Karol

Coś jest nie tak

Po zejściu z wieży zaczęliśmy podejrzewać, że nasze wyliczenia kilometrów i czasu mogą nie być najlepsze. Zdecydowaliśmy od razu na skrócenie trasy, żeby mieć więcej czasu na jedzenie przed pociągiem. W Czatkowicach olaliśmy szlak i odbiliśmy na Henrykowice. Tam zrobiliśmy krótką przerwę i pomknęliśmy w stronę Sośnia, gdzie czekać miał nas pałac myśliwski.
Na chwilę przed osiągnięciem celu bracia G. (czyli Mateusz i Karol) zobaczyli białego daniela. Niestety zanim zdążyliśmy dobić do nich, uciekł w las. A szkoda.

Trasa na Sośnie, fot. Marcin

Około 12:30 dojechaliśmy do pałacyku i tu zdecydowaliśmy się na dłuższy popas. Wojtek zrobił ćwiczenia, ja zrobiłem kilka zdjęć, a reszta grupy ruszyła eksplorować pałac. Kręcił się koło niego pewien starszy jegomość. Twierdził, że ochrania ten obiekt dla nowych właścicieli. Dla mnie wyglądało to bardziej jakby chciał po prostu dorobić kilka złotych wpuszczając turystów do środka. My się nie zdecydowaliśmy zapłacić i oglądaliśmy go jedynie z zewnątrz.

Pałac w Mojej Woli, fot. Marcin

Ja i mój rower w Mojej Woli, fot. chyba Michał

Security dog, fot. Marcin

Popas pod drzewem, fot. Wojciech

Walka z czasem

Od tego momentu przestaliśmy ignorować uczucie, że z czasem jest raczej krucho. Zostało ponad czterdzieści kilometrów do przejechania, a chcieliśmy jeszcze zjeść obiad. Żwawo ruszyliśmy na nasz ostatni przystanek przed metą - Antonin i pałac Radziwiłów.
Na tym etapie skupiliśmy się by cisnąć jak najszybciej. Jechaliśmy blisko siebie, żeby zminimalizować oporu powietrza. Gnaliśmy. Nie było czasu nawet by rozejrzeć się za naszym zakrętem, przez co spektakularnie go ominęliśmy. Zorientowaliśmy się dopiero przy drodze krajowej nr 25. Nie chcieliśmy nią jechać. Trzeba było wracać. Kolejne dziesięć minut w plecy.

Pałac Radziwiłów, fot. Marcin

To dodatkowo uszczupliło nas zapas czasu, więc po dotarciu do Antonina nie zostaliśmy długo na zwiedzanie. Dwa zdjęcia, map check i gonimy do Ostrowa. Była 15:00. Ponad dwadzieścia kilometrów i półtorej godziny do odjazdu. Minimalne szanse na jedzenie, a jakakolwiek awaria zamyka szanse na odjazd tym pociągiem.

Sprawdzenie ostatniego odcinka trasy, fot. Marcin

Trasa rowerowa nie pomagała. Wybraliśmy szlak zielony, który nie miał oznaczeń na drzewach, a jedynie tablice na skrzyżowaniach. Doszła jeszcze jedna nieprzewidziana kwestia. Ścieżka była raczej piaszczysta. Nie pomagały nam załadowane sakwy. Ciężkie rowery często w takim piachu tonęły. Po pewnym czasie okazało się, że jest to trasa pieszo - konno - rowerowa. To nie jest najszczęśliwsze rozwiązanie.

Po około piętnastu kilometrach udało się zjechać z piachów na ubity asfalt. Gnaliśmy co koń wyskoczy, z nadzieją na ciepłą strawę. W takich sytuacjach może uratować nas jedynie kebab. Na szczęście budka była niedaleko dworca, a mimo piachów mieliśmy dwadzieścia minut zapasu. Akurat, żeby zamówić, odebrać i zjeść w pociągu.


Kebs w pociągu, fot. Marcin

Zasłużona kima, fot. Wojciech

Niedoszacowaliśmy trasy. Uznaliśmy, że pojedziemy szybciej niż mogliśmy. Spaliśmy za długo. To mogło się skończyć różnie. Ale udało się. Załadowaliśmy rowery i siebie do odpowiedniego przedziału i po chwili mknęliśmy z powrotem do domu.

Tradycyjne zdjęcie grupowe na dworcu, fot. Karol

* Tu można by dodać sporo uciesznych opisów pożyczania lornetki, począwszy na małym mobingu, a skończywszy na zdobyciu łupu podstępem. Niestety Wojciech zastosował klasyczne "proszę", które zadziałało od razu.

Zobacz też:

Część III: Poskromienie Baryczy, Dzień III - "lekki dzień"


Poprzednie odsłony:

niedziela, 21 października 2018

Poskromienie Baryczy, Dzień II - zmiana planów

Muzyka relaksacyjna!

W nocy padało. Od godziny pierwszej, z przerwami, krople deszczu uderzały w tropiki naszych namiotów. Jak to najlepiej opisać... Kojarzycie relaksacyjną muzykę deszczu, która pomaga skoncentrować się, wyciszyć i zasnąć? Działa super jak siedzisz w suchym mieszkaniu i nie zastanawiasz się, czy namiot za moment zacznie przeciekać. W przeciwnym wypadku działa nieco gorzej. Wiecie, kiedy działa jeszcze gorzej? Kiedy faktycznie zacznie przeciekać.

Taka przygoda spotkała Rafała i Michała. W nocy spośród dwóch namiotów, którymi dysponowali, wybrali jeden, i to ten mniejszy. Nie osądzajcie nas - po długim dniu każdemu może zdarzyć się nieoptymalna decyzja. Gdy deszcz przybrał na sile, chłopaki stanęli przed wyborem, przytulić się do siebie, albo do ściany namiotu. Wybór był oczywisty. Michał ponoć chciał się odsunąć tak bardzo, że prawie zrobił dziurę w materiale*. Konsekwencją było przeciekanie wody, a idąc dalej mokre ubrania, śpiwory i zmiana planów. "Dziś śpimy w domkach".

No zmoklim panie, zmoklim, fot. Marcin

Obozowisko, fot. Marcin

Męska rzecz

Na ratunek chłopakom przyszło śniadanie. Karol wyjął na stół męską rzecz. Jest to danie z popularnego dyskontu spożywczego zawierające pokaźne porcje mięsa, a nie lek na... no wiadomo na co. Przezorny Karol sam zaczął szydzić ze swojego śniadania, przez co nasza szydera nie była tak dotkliwa. Co najważniejsze, skupiwszy się na Karolu przestaliśmy się naśmiewać z Rafała i Michała. Niezły ruch Karol!

Wiadro herbaty dla Wojtka, fot. Marcin

Zdjęcie na którym wygląda jakbym miał włosy - bezcenne, fot. Karol

Po zebraniu obozu poszła decyzja o noclegu w domkach. Szybki telefon do Pani, ustawka na godzinę i ruszamy w drogę.

Biegusiem

Niedoszacowaliśmy kilometrów. Klasyka gatunku. Z map wydawało się 15-20, a wyszło ponad 30. Zaczynam myśleć, że z mapami jest wszystko ok. Po prostu my nie umiemy.
Pierwszy postój zrobiliśmy w Trzebisku przy drewnianym kościele i rybie na której ten kościół był namalowany. Zdjęcie zrobiliśmy oczywiście przy rybie. Kto nam zabroni?

Ten kościółek przy którym nie mamy zdjęcia, fot. Marcin

Ryba przy której mamy zdjęcie, fot. Karol

Następną atrakcją był kawałek trasy z Nowego Grodziska do Rudej Milickiej. Przeuroczy fragment, gdzie jechaliśmy groblą pomiędzy dwoma jeziorami. Niestety czas bardzo nas gonił (obiecaliśmy Pani, że będziemy na 11:00, a była 10:52), więc nie mogliśmy się zatrzymać. Jedyne co zostało to podziwianie widoków w przelocie. Bardzo żałowałem, że musieliśmy tam tak gonić, bo przejazd był niezwykle urokliwy.

Przejazd groblą, fot. Karol


Milicz i domki u Pani

Po zjeździe z grobli, szybko dotarliśmy do Milicza. Tam zatrzymaliśmy się na krótki postój przy kolejce wąskotorowej. Szybkie zdjęcia, ogarnięcie azymutu i lecimy dalej. Po kolejnych dziesięciu - piętnastu minutach byliśmy na miejscu.

Sesja przy kolejce, fot. Karol

Sesja przy kolejce, fot. Jakiś Gostek

Na domkach, fot. Marcin

Na miejscu spotkaliśmy Panią, która zarządzała domkami. Pani była bardzo sympatyczna i bardzo gadatliwa. Omówiła szczegółowo wszystkie tematy związane z domkami: "Jakby wysiadł prąd, a trzy lata temu tak się stało, to idźcie tam na pole. Tam jest skrzynka z bezpiecznikami." Po omówieniu wszystkich aspektów życia na miejscu, przeszliśmy do formalności i mogliśmy zacząć się ogarniać, czyt. wziąć prysznic.
Warto jednak wspomnieć o tym skąd w ogóle znaleźliśmy się w tym miejscu. Wspominałem w pierwszej części, że Rafał dojechał samochodem. Dostał przy okazji od Wojciecha sekretną misję, żeby wybadać miejsca na nocleg. Gdy dotarł na miejsce okazało się, że nie ma opcji na rozbicie namiotu, ale wykorzystał swój urok osobisty, żeby móc zostawić samochód na parkingu. Jak się okazało kontakty zdobyte na miejscu, pozwoliły nam wynająć domki po deszczowej nocy.

W drogę

Szybko ustaliliśmy plan trasy i pojechaliśmy się najeść. Wybór padł na pierogarnię "Nad Zalewem" polecaną przez Panią. Faktycznie było bardzo smacznie. Dobry wybór.

Pierogarnia, fot. Marcin

Posileni pierogami mogliśmy ruszyć w trasę. Udaliśmy się na południe, na Wzgórze Joanny. Trasa, aż do podnóża wzgórza przebiegła raczej spokojnie. Nie licząc szalonego tirowca, który próbował wyprzedzać chłopaków mając drugą ciężarówkę naprzeciwko. Gdy ogarnął, że ma nieco gorsze przyspieszenie niż bmw przed nim, zaczął ostro hamować. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale wrażenia z kategorii tych nieprzyjemnych. Niemniej jednak dotarliśmy do drogi wiodącej na szczyt.
Trasa opisana na mapie jako piesza, wzbudzała w pewnym sensie wątpliwości, ale również uczucie zbliżającej się przygody. "Adwenczer" nadchodził.

Początek ścieżki, fot. Wojciech

Zaczęło się od ścieżki na łące, która po niedługim czasie przeszła w drogę leśną. Zredukowaliśmy przełożenia i powoli przebijaliśmy się do góry. Po drodze spotkało nas wiele gałęzi (wśród nich duże gałęzie) przez które jakoś trzeba było się przebić. Kilometry pokonywaliśmy powoli, ale stopniowo zbliżaliśmy się do celu. Pokonała nas dopiero końcówka. Nawet Karol mając buty SPD (wczepiane w pedały) musiał podprowadzić rower na szczyt.
Tam czekała na nas wieża "Odyniec" pod którą zrobiliśmy zasłużony odpoczynek i zdecydowaliśmy co dalej.

A to już leśna część, fot. Marcin


Cogodzinne ćwiczenia Wojciecha ciągle wzbudzające naszą wesołość, fot. Marcin

Wieża "Odyniec" na wzgórzu, fot. Karol

Pociągi

Było po 15:00. Doszliśmy do wniosku, że można skrócić nieco dzisiejszą trasę i powoli wracać na domki. Zwłaszcza, że były one wyposażone w grilla, który mocno nas kusił. Postanowiliśmy ruszyć na Krośnice i stamtąd odbić na Milicz. 
Początek trasy był ostro z górki. Chłopaki pochylili się, aby uzyskać aerodynamiczną pozycję i nabierali prędkości. Ja niestety oczami wyobraźni widziałem siebie na każdym mijanym drzewie, ewentualnie na ziemi z powyłamywanymi nogami. To skłoniło mnie do delikatnego naciskania hamulca, aby utrzymać ruch jednostajny. Po pierwszym szybkim etapie zrobiło się płasko, bezpiecznie i znów trzeba było pedałować.
Następną atrakcją na trasie była Krośnicka Kolej Wąskotorowa. Wypadł nam tam kolejny postój. Pokręciliśmy się chwilę, zjedliśmy coś i poczekaliśmy aż lokomotywa ruszy. Zanim pociąg odjechał, wygenerował odpowiednie ilości dymu żeby westchnąć, zrobić selfie i ruszyć dalej w trasę. 

Selfie time, fot. Marcin

Wśród stawów

Dalsza droga prowadziła nas przez staw Czarny Las w stronę Hubertowa. Tam wykorzystaliśmy sprzyjające warunki przyrody by zrobić zdjęcie grupowe numer dwa. Ja osobiście poprosiłem Michała, żeby strzelił mi jakąś fajną fotkę na fejsa. Poniżej zobaczycie dlaczego takie prośby bywają niebezpieczne.

Grupowe numero dos, fot. Marcin


Weź mi zrób ładne zdjęcie.../ Już się robi szefie!, fot. Michał

No dobra, masz zdjęcie, fot. Michał

A tu klasyczny Wojciech trzymający drzewo, fot. Marcin

Niebo pochmurniało coraz bardziej, trzeba było jechać dalej. Około Grabownicy dopadł nas deszcz i trzeba przyznać, że dość szybko się rozkręcił. Próba przeczekania go pod drzewem nie była najrozsądniejsza. Mokliśmy dalej, ale z niewielkim opóźnieniem. W głowie świtało mi, że po drodze do Milicza mijaliśmy wiatkę. Z tą nadzieją opuściliśmy bezpieczne schronienie pod drzewem. Na szczęście pamięć mnie nie myliła i po czterech kilometrach jazdy mogliśmy spokojnie odpocząć pod dachem. 

Schronienie, fot. Marcin

"Prosto" do domków

Będąc pod wiatką regularnie sprawdzaliśmy na telefonie czy powinno padać czy nie. Telefon pokazywał teraźniejszość bardziej optymistycznie, ale rzeczywistość nie chciała się ugiąć. Nie od razu. Po godzinie czekania deszcz ustał, umożliwiając nam dalszą podróż. Mówiąc "dalszą" mam na myśli powrót na groblę, "żeby zrobić jakieś zdjęcie" i dopiero stamtąd jazdę do domku. Był to mój pomysł. Na swoje usprawiedliwienie powiem jedynie, że miałem niedosyt po porannym szybkim przejeździe.

Grobla po raz drugi, fot. Wojciech

Również grobla, fot. Nie-Wojciech

Po zaliczeniu tej atrakcji mogliśmy śmiało wrócić do bazy. Po drodze zahaczyliśmy o market celem nabycia opału, artykułów spożywczych oraz napitku. Czyli węgla do grilla, kiełby i browarów.
Dalsza część wieczoru jest całkiem standardowa - rozpaliliśmy grilla, wyjedliśmy wszystkie kiełbasy i wypiliśmy co było do wypicia. Nawet butelkę czerwonego, wytrawnego wina, które Rafał wyczarował nie wiadomo skąd. Rozmawialiśmy przy tym klasycznie. O życiu.

Strażniczki płomienia, fot. Marcin

Węgiel dogasał. Piwo się kończyło. Powoli obóz pustoszał. Jeden po drugim szliśmy spać. Nazajutrz miał nas czekać najłatwiejszy etap wyjazdu. Ale nie czekał...



*To jest zupełnie zmyślone, ale może komuś się nie będzie chciało doczytać aż dotąd

Zobacz też:

Część II: Poskromienie Baryczy, Dzień II - Zmiana planów


Poprzednie odsłony:

czwartek, 27 września 2018

Poskromienie Baryczy, Dzień I - Cienie przeszłości

(Bez) Prolog(u)

Mijają wakacje. Pogoda za oknem wciąż jest pozytywna, ale poranki oferują nam pierwsze powiewy jesieni. Ludzie powoli zaczynają odczuwać niepokój. Nie było w tym roku Gry o Tron, czy oznacza to również brak relacji z wyprawy Inżynierowie na Pedały?
Nie lękajcie się! Oto nadchodzi...

Wybór trasy padł na dolinę Baryczy. Trud organizacji tym razem przyjął na siebie Wojciech, a wstępny plan zakładał trasę Żmigród - Milicz - Ostrów. Klasycznie dojazd do startu i powrót z mety odbywać miał się pociągiem. Czytelnik bardziej obeznany z technologią google maps, może się przerazić: "Łooo Panie! Toż to jedyne osiemdziesiąt kilometrów!". Nic bardziej mylnego. Znacie przecież nasze zamiłowanie do robienia pętelek. Więc o co chodzi?

Ekipa na szlaku, fot. Karol

Złe miłego początki

Pociąg ruszał o zbójeckiej godzinie: 6:20. Rano przyjąłem jajeczniczkę, dokończyłem pakowanie roweru i radośnie wyruszyłem na spotkanie przygodzie. Chwilę po wyjeździe uświadomiłem sobie, że zapomniałem dopompować opon. Dylemat od rana - wrócić się dwieście metrów czy nadrobić dwa kilometry po drodze? Łatwy wybór - bramka numer dwa.

Szalona Kelly gotowa na wojaże, fot. Marcin

Podróż minęła dość spokojnie. Kawusia, spanie i ogarnięcie trasy. Jak na dobry zespół przystało, każdy zajął się innym z tych trzech zadań. Wojciech, który podczas podróży ogarniał trasę, postanowił spanie odrobić na stacji*. Na betonie.

Zostaw go! Niech se chłop pośpi!, fot. Karol

Pierwsza grupówka, fot. Karol

Tajne laboratorium NASA PKP

Brakowało nam jedynie Rafała, który miał dojechać autem do Milicza około 10:00. Ze Żmigrodu to dystans około 30 kilometrów. rozsądne było więc wybranie się w zupełnie inną stronę. Możliwość zobaczenia toru doświadczalnego PKP wydawała się niezwykle kusząca. Wyobraźcie sobie lokomotywę, osobowy i towarowy połączone w jedno. Bez spóźnień ;)

Pierwsze kilometry, fot. Karol

Po drodze odwiedziliśmy tytułową Barycz. Malownicza trasa wzdłuż rzeki dała nam sporo frajdy o poranku. Przyznam jednak, że po samej rzece spodziewałem się czegoś więcej. Nie wiem czy to przez tegoroczną suszę, ale jeśli wygląda podobnie na całej długości, to raczej odpuściłbym pływanie nią kajakiem. 


Przed wjazdem na rzekę

My obserwujący rzekę, fot. Wojciech

Rzeka we własnej osobie, fot Wojciech

Stacja badwcza PKP, fot. Pewnie też Wojciech


Gdzieś to już widzieliśmy, czyli trasa w budowie

Po zrobieniu pętelki w lewą stronę wróciliśmy do Żmigrodu na tradycyjną Biedrę. W rolę Biedry wcieliło się tym razem Dino i utrzymało tę pozycję do końca wyjazdu. Tam ustaliliśmy, że Rafał już dojechał, zostawił auto w domkach u Pani i jest gotowy na kręcenie kilometrów. A my jedliśmy kabanosy...
Ale cóż, Rafał nie praca, nie poczeka. Ustaliliśmy punkt zborny w połowie trasy i ruszyliśmy. Trasa miała prowadzić przez nasyp po starym torowisku. W kluczowym momencie niestety przegapiliśmy zjazd i trzeba było od nowa odnajdywać się w trudnej rzeczywistości. Mapa, położenie słońca, mech na drzewach. Jedziemy dalej.
Kawałeczek dalej dopadł nas cień przeszłości. Duch pierwszej wyprawy objawił się w postaci ścieżki w budowie. Mknęliśmy pośród robotników i ciężkiego sprzętu. Pośród komentarzy "no nieźle chłopaki" i "dokąd tak zapi!@#$ją". Byliśmy w swoim żywiole.

Moment zgubienia trasy... Albo odnalezienia... Jedno z dwóch, fot. Karol

O tak wygląda grupa od przodu, fot.Wojciech

A tak z kolei wygląda z tyłu, fot. Karol

Po drodze do punktu zbornego w Sułowie spotkała nas jeszcze jedna wesoła przygoda. Jadąc międzynarodową trasą rowerową EV 9 napotkaliśmy jadącego tira. Tir zajmował całą szerokość drogi, miał wielkie zęby, a z jego kotła unosił się czarny, gęsty dym. Tak to przynajmniej zapamiętałem. Rzuciliśmy się do ucieczki, a on ruszył naszym śladem. Sytuacja zmieniała się dynamicznie - to ktoś zakopał się w piasku i czuł ciężki oddech na plecach, to znów ciężarówka musiała zwolnić i mogliśmy złapać nieco oddechu. Jak każda bajka, skończyło się dobrze.
Tir zatrzymał się, by załadować drewno po które przyjechał, a my dotarliśmy do Rafała. 

Tir w lesie, fot. Nieustraszony Wojciech

Powtórka z rozrywki 2, czyli obiad ze świeżą rybą

Skoro drużyna w komplecie, nadszedł czas na obiad. Tym razem wspomnieniem uciekam do trasy nr trzy, czyli łowców burz. Rybka w malowniczej knajpie, tym razem Ruda Sułowska. Przerwa przebiegła wzorcowo - ryby, kurczaki i ustalenie dalszego planu. A plan był prosty: Piękocin, Marchwice, Cieszków i nocleg w Lelikowie. A wszystko wg Wojtkowej mapy.

Przed jedzeniem, fot. Marcin

Mapy, mapy, fot. Marcin

Ustalenia, fot. Karol

Kolejna część nie obfitowała w szczególnie ciekawe wydarzenia. Ot, pokonywane kilometry, zjadane kabanosy i głupie kawały. Klasyka.

Przerwa, fot. Karol

Ta sama przerwa, fot. Marcin

W stronę noclegu

W tym momencie trasy na liczniku wybiło 70-80 kilometrów. Wstępna analiza wykazała, że do Lelikowa zostało ok trzydzieści. Do zrobienia. Czytelnik znający nasze poprzednie przygody, zna jednak nasze trzydzieści. My również je znamy, więc szybko zaczęliśmy się rozglądać za suchym kątkiem.
Pierwsza opcja pojawiła się przed Cieszkowem. Wiatka koła łowieckiego zapowiadała się nieźle, ale ryzyko wygonienia w środku nocy było bardzo zniechęcające. Zostawiliśmy je jednak jako plan B.

Wiatka koła łowieckiego, fot. Chyba ja

Cieszków powitał nas ulewą. W tym wietrze syfu ... Stop. Po prostu ulewą. Przeczekaliśmy ją w sali przy miejskim stadionie. Stadionie wspominający minione gminne dożynki. Po raz kolejny dopadła nas pokusa rozbicia tutaj obozu. Ryzyko wygonienia było jednak jeszcze większe niż poprzednio. Naszą największą nadzieją był dąb Bartek. Nie ten słynny Bartek. Jego kuzyn.

Przeczekujemy, fot. Karol

Nocleg właściwy

W tym momencie trasy mieliśmy już ok 100 km. A do Lelikowa jeszcze trzydzieści. Ruszyliśmy szukać dębu. Kilometry mijały, a finiszu nie widać. W pewnym momencie wpadłem na głupi pomysł odbicia na zwiady. Razem ze mną ruszył cierpiący na niedobór kilometrów Rafał i wiecznie cierpiący na niedobór kilometrów Mateusz. Pomysł był strzałem w dziesiątkę. Dąb Bartek ukazał się w pełnej okazałości. Choć tablica na wiacie mówiła, że to Marek. Kolega kuzyna.

Dąb Bartek/ Marek, fot. Marcin

Noclegowo, fot. Marcin

Namioty rozbiliśmy dopiero po zmroku, żeby żaden leśniczy nie mógł nas pogonić. Piwko, kabanosy i udaliśmy się ku spaniowi.

Zaczęła się noc. A noc była ciekawa. Ale o tym w kolejnej odsłonie...




* Tak na prawdę Wojciech ćwiczył plecy, wg zaleceń takiego jednego fizjo. Ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wykorzystali tego do malutkiej szydery.

Zobacz też:

Część I: Poskromienie Baryczy, Dzień I - Cienie przeszłości


Poprzednie odsłony: