Muzyka relaksacyjna!
W nocy padało. Od godziny pierwszej, z przerwami, krople deszczu uderzały w tropiki naszych namiotów. Jak to najlepiej opisać... Kojarzycie relaksacyjną muzykę deszczu, która pomaga skoncentrować się, wyciszyć i zasnąć? Działa super jak siedzisz w suchym mieszkaniu i nie zastanawiasz się, czy namiot za moment zacznie przeciekać. W przeciwnym wypadku działa nieco gorzej. Wiecie, kiedy działa jeszcze gorzej? Kiedy faktycznie zacznie przeciekać.
Taka przygoda spotkała Rafała i Michała. W nocy spośród dwóch namiotów, którymi dysponowali, wybrali jeden, i to ten mniejszy. Nie osądzajcie nas - po długim dniu każdemu może zdarzyć się nieoptymalna decyzja. Gdy deszcz przybrał na sile, chłopaki stanęli przed wyborem, przytulić się do siebie, albo do ściany namiotu. Wybór był oczywisty. Michał ponoć chciał się odsunąć tak bardzo, że prawie zrobił dziurę w materiale*. Konsekwencją było przeciekanie wody, a idąc dalej mokre ubrania, śpiwory i zmiana planów. "Dziś śpimy w domkach".
No zmoklim panie, zmoklim, fot. Marcin
Obozowisko, fot. Marcin
Męska rzecz
Na ratunek chłopakom przyszło śniadanie. Karol wyjął na stół męską rzecz. Jest to danie z popularnego dyskontu spożywczego zawierające pokaźne porcje mięsa, a nie lek na... no wiadomo na co. Przezorny Karol sam zaczął szydzić ze swojego śniadania, przez co nasza szydera nie była tak dotkliwa. Co najważniejsze, skupiwszy się na Karolu przestaliśmy się naśmiewać z Rafała i Michała. Niezły ruch Karol!
Wiadro herbaty dla Wojtka, fot. Marcin
Zdjęcie na którym wygląda jakbym miał włosy - bezcenne, fot. Karol
Po zebraniu obozu poszła decyzja o noclegu w domkach. Szybki telefon do Pani, ustawka na godzinę i ruszamy w drogę.
Biegusiem
Niedoszacowaliśmy kilometrów. Klasyka gatunku. Z map wydawało się 15-20, a wyszło ponad 30. Zaczynam myśleć, że z mapami jest wszystko ok. Po prostu my nie umiemy.
Pierwszy postój zrobiliśmy w Trzebisku przy drewnianym kościele i rybie na której ten kościół był namalowany. Zdjęcie zrobiliśmy oczywiście przy rybie. Kto nam zabroni?
Ten kościółek przy którym nie mamy zdjęcia, fot. Marcin
Ryba przy której mamy zdjęcie, fot. Karol
Następną atrakcją był kawałek trasy z Nowego Grodziska do Rudej Milickiej. Przeuroczy fragment, gdzie jechaliśmy groblą pomiędzy dwoma jeziorami. Niestety czas bardzo nas gonił (obiecaliśmy Pani, że będziemy na 11:00, a była 10:52), więc nie mogliśmy się zatrzymać. Jedyne co zostało to podziwianie widoków w przelocie. Bardzo żałowałem, że musieliśmy tam tak gonić, bo przejazd był niezwykle urokliwy.
Przejazd groblą, fot. Karol
Milicz i domki u Pani
Po zjeździe z grobli, szybko dotarliśmy do Milicza. Tam zatrzymaliśmy się na krótki postój przy kolejce wąskotorowej. Szybkie zdjęcia, ogarnięcie azymutu i lecimy dalej. Po kolejnych dziesięciu - piętnastu minutach byliśmy na miejscu.
Sesja przy kolejce, fot. Karol
Sesja przy kolejce, fot. Jakiś Gostek
Na domkach, fot. Marcin
Na miejscu spotkaliśmy Panią, która zarządzała domkami. Pani była bardzo sympatyczna i bardzo gadatliwa. Omówiła szczegółowo wszystkie tematy związane z domkami: "Jakby wysiadł prąd, a trzy lata temu tak się stało, to idźcie tam na pole. Tam jest skrzynka z bezpiecznikami." Po omówieniu wszystkich aspektów życia na miejscu, przeszliśmy do formalności i mogliśmy zacząć się ogarniać, czyt. wziąć prysznic.
Warto jednak wspomnieć o tym skąd w ogóle znaleźliśmy się w tym miejscu. Wspominałem w pierwszej części, że Rafał dojechał samochodem. Dostał przy okazji od Wojciecha sekretną misję, żeby wybadać miejsca na nocleg. Gdy dotarł na miejsce okazało się, że nie ma opcji na rozbicie namiotu, ale wykorzystał swój urok osobisty, żeby móc zostawić samochód na parkingu. Jak się okazało kontakty zdobyte na miejscu, pozwoliły nam wynająć domki po deszczowej nocy.
W drogę
Szybko ustaliliśmy plan trasy i pojechaliśmy się najeść. Wybór padł na pierogarnię "Nad Zalewem" polecaną przez Panią. Faktycznie było bardzo smacznie. Dobry wybór.
Pierogarnia, fot. Marcin
Posileni pierogami mogliśmy ruszyć w trasę. Udaliśmy się na południe, na Wzgórze Joanny. Trasa, aż do podnóża wzgórza przebiegła raczej spokojnie. Nie licząc szalonego tirowca, który próbował wyprzedzać chłopaków mając drugą ciężarówkę naprzeciwko. Gdy ogarnął, że ma nieco gorsze przyspieszenie niż bmw przed nim, zaczął ostro hamować. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale wrażenia z kategorii tych nieprzyjemnych. Niemniej jednak dotarliśmy do drogi wiodącej na szczyt.
Trasa opisana na mapie jako piesza, wzbudzała w pewnym sensie wątpliwości, ale również uczucie zbliżającej się przygody. "
Adwenczer" nadchodził.
Początek ścieżki, fot. Wojciech
Zaczęło się od ścieżki na łące, która po niedługim czasie przeszła w drogę leśną. Zredukowaliśmy przełożenia i powoli przebijaliśmy się do góry. Po drodze spotkało nas wiele gałęzi (wśród nich
duże gałęzie) przez które jakoś trzeba było się przebić. Kilometry pokonywaliśmy powoli, ale stopniowo zbliżaliśmy się do celu. Pokonała nas dopiero końcówka. Nawet Karol mając buty SPD (wczepiane w pedały) musiał podprowadzić rower na szczyt.
Tam czekała na nas wieża "Odyniec" pod którą zrobiliśmy zasłużony odpoczynek i zdecydowaliśmy co dalej.
A to już leśna część, fot. Marcin
Cogodzinne ćwiczenia Wojciecha ciągle wzbudzające naszą wesołość, fot. Marcin
Wieża "Odyniec" na wzgórzu, fot. Karol
Pociągi
Było po 15:00. Doszliśmy do wniosku, że można skrócić nieco dzisiejszą trasę i powoli wracać na domki. Zwłaszcza, że były one wyposażone w grilla, który mocno nas kusił. Postanowiliśmy ruszyć na Krośnice i stamtąd odbić na Milicz.
Początek trasy był ostro z górki. Chłopaki pochylili się, aby uzyskać aerodynamiczną pozycję i nabierali prędkości. Ja niestety oczami wyobraźni widziałem siebie na każdym mijanym drzewie, ewentualnie na ziemi z powyłamywanymi nogami. To skłoniło mnie do delikatnego naciskania hamulca, aby utrzymać ruch jednostajny. Po pierwszym szybkim etapie zrobiło się płasko, bezpiecznie i znów trzeba było pedałować.
Następną atrakcją na trasie była Krośnicka Kolej Wąskotorowa. Wypadł nam tam kolejny postój. Pokręciliśmy się chwilę, zjedliśmy coś i poczekaliśmy aż lokomotywa ruszy. Zanim pociąg odjechał, wygenerował odpowiednie ilości dymu żeby westchnąć, zrobić selfie i ruszyć dalej w trasę.
Selfie time, fot. Marcin
Wśród stawów
Dalsza droga prowadziła nas przez staw Czarny Las w stronę Hubertowa. Tam wykorzystaliśmy sprzyjające warunki przyrody by zrobić zdjęcie grupowe numer dwa. Ja osobiście poprosiłem Michała, żeby strzelił mi jakąś fajną fotkę na fejsa. Poniżej zobaczycie dlaczego takie prośby bywają niebezpieczne.
Grupowe numero dos, fot. Marcin
Weź mi zrób ładne zdjęcie.../ Już się robi szefie!, fot. Michał
No dobra, masz zdjęcie, fot. Michał
A tu klasyczny Wojciech trzymający drzewo, fot. Marcin
Niebo pochmurniało coraz bardziej, trzeba było jechać dalej. Około Grabownicy dopadł nas deszcz i trzeba przyznać, że dość szybko się rozkręcił. Próba przeczekania go pod drzewem nie była najrozsądniejsza. Mokliśmy dalej, ale z niewielkim opóźnieniem. W głowie świtało mi, że po drodze do Milicza mijaliśmy wiatkę. Z tą nadzieją opuściliśmy bezpieczne schronienie pod drzewem. Na szczęście pamięć mnie nie myliła i po czterech kilometrach jazdy mogliśmy spokojnie odpocząć pod dachem.
Schronienie, fot. Marcin
"Prosto" do domków
Będąc pod wiatką regularnie sprawdzaliśmy na telefonie czy powinno padać czy nie. Telefon pokazywał teraźniejszość bardziej optymistycznie, ale rzeczywistość nie chciała się ugiąć. Nie od razu. Po godzinie czekania deszcz ustał, umożliwiając nam dalszą podróż. Mówiąc "dalszą" mam na myśli powrót na groblę, "żeby zrobić jakieś zdjęcie" i dopiero stamtąd jazdę do domku. Był to mój pomysł. Na swoje usprawiedliwienie powiem jedynie, że miałem niedosyt po porannym szybkim przejeździe.
Grobla po raz drugi, fot. Wojciech
Również grobla, fot. Nie-Wojciech
Po zaliczeniu tej atrakcji mogliśmy śmiało wrócić do bazy. Po drodze zahaczyliśmy o market celem nabycia opału, artykułów spożywczych oraz napitku. Czyli węgla do grilla, kiełby i browarów.
Dalsza część wieczoru jest całkiem standardowa - rozpaliliśmy grilla, wyjedliśmy wszystkie kiełbasy i wypiliśmy co było do wypicia. Nawet butelkę czerwonego, wytrawnego wina, które Rafał wyczarował nie wiadomo skąd. Rozmawialiśmy przy tym klasycznie. O życiu.
Strażniczki płomienia, fot. Marcin
Węgiel dogasał. Piwo się kończyło. Powoli obóz pustoszał. Jeden po drugim szliśmy spać. Nazajutrz miał nas czekać najłatwiejszy etap wyjazdu. Ale nie czekał...
*To jest zupełnie zmyślone, ale może komuś się nie będzie chciało doczytać aż dotąd
Zobacz też:
Część II: Poskromienie Baryczy, Dzień II - Zmiana planów
Poprzednie odsłony: