środa, 5 sierpnia 2015

Burzowymi Szlakami - Trzydzieści kilometrów

Odjazd

Drużyna zebrała się na dworcu o 6 przy pociągu relacji Poznań - Świnoujście. Po cichu liczyliśmy na stary skład z dużym przedziałem na duży bagaż. Nie tym razem - elegancki szynobus oferował ok. 5-6 miejsc rowerowych, a nie byliśmy jedynymi, którzy postanowili wybrać się na dwa kółka. Nie zrobiło to na nas większego wrażenia - najważniejsze, że jechaliśmy do punktu zrzutu.

fot. Karol
Szynobus miał jedną niewątpliwą zaletę w stosunku do zeszłorocznego - był cichutki. Można powiedzieć, że płynął po torach*. Mogliśmy spokojnie konwersować.
fot. Marcin

Droga minęła błyskawicznie. Poza wizytą Wesołego Romka i Jego rudego kolegi, którzy przejechali przystanek na krzywy ryj w drodze na Woodstock, nie zdarzyło się nic ciekawego. Dojechaliśmy do Krzyża.

Biedronka po raz pierwszy (i ostatni)

Desant na dworzec przebiegł błyskawicznie - nie opóźniliśmy odjazdu ani o minutę. Tam zrobiliśmy pierwsze przegrupowanie - założyliśmy sakwy ściągnięte w pociągu, a Karol poszedł szukać kawy, której potrzebę sygnalizował w drodze. Nie raz.

fot. Marcin

Poszukiwania przebiegły bezskutecznie, więc żeby nie tracić czasu ruszyliśmy w drogę. Zgodnie z naszą tradycją zatrzymaliśmy się przy pierwszej biedronce, niecały kilometr od startu, na pierwszą przerwę śniadaniowo - zakupową. "Ale potem nie będziemy się już tak często zatrzymywać" - spytał nieśmiało Paweł.

Pokrzepieni (Karol dorwał jogurt kawowy) ruszyliśmy dalej, tym razem planując kolejny postój po nieco dłuższym dystansie (jogurt kawowy to nie to samo co kawa, ale zawsze).

Imię dla roweru

W tym roku postanowiliśmy, że nie będziemy wybierali imienia dla roweru. Musi ono wybrać się samo podczas trasy. Najlepiej po jakimś epickim wydarzeniu, które przyniesie mu chwałę. Jako pierwsze imię wybrało się dla roweru Michała (który w tym roku wyjątkowo nie jechał na damce), ale o tym za chwilę...

fot. Wojtek
Szybko wydostaliśmy się z Krzyża i ruszyliśmy na północ wzdłuż Drawy (gorąca kawa byłaby w sumie lepsza niż taki jogurt). Przejechaliśmy przez uszkodzony most i pomknęliśmy między drzewa. Trasa przyjemna, zacieniona, zalesiona, blisko rzeczki - mogła się podobać. Błyskawicznie dotarliśmy do Starego Osieczna.

fot. Wojtek

Zatrzymaliśmy się na map-checka, który przerodził się w przerwę na jedzenie. Michał zostawił swój jednoślad oparty na nóżce. Wszystko byłoby ok, gdyby nie nadleciał motyl. Skoro trzepot skrzydeł motyla w Tokio może wywołać tornado w Nowym Jorku, pomyślcie co może zrobić z rowerem opartym niecały metr dalej. Bicykl z hukiem poleciał na ziemię, a owad cudem uniknął śmierci. Wydarzenie to było idealnym pretekstem do nadania imienia. Co prawda my proponowaliśmy nadać je w języku poetów i artystów - "Schmetterling Mörder", ale stanęło na "Kto widział motyla".

Wierzcie lub nie, ale mijając jakiegoś przedstawiciela tego gatunku, Michał musiał mocniej trzymać kierownicę.

Drawno

Mając imię pierwszego roweru ruszyliśmy dalej (może w Drawnie będzie prawdziwa kawa). Trasa minęła błyskawicznie i nawet nie zauważyliśmy jak wjechaliśmy do miasta, w którym mieliśmy się zatrzymać na chwilę dłużej. Podpytaliśmy miejscowego o najlepsze miejsce do plażowania: "Paaanie, woda czysta, można pływać. Czasem ścieki spuszczajo, ale woda czysta." Zachęceni tą reklamą pognaliśmy na poleconą dziką plażę.

fot. Karol

fot. Marcin

Po kwadransie spędzonym na tej błękitnej lagunie, obudziliśmy Rafała z drzemki i ruszyliśmy szukać obiadu (i kawy). Los skierował nas do Pizzerii pod Lipką. Było smacznie, sycąco i dużo (a smak "dużo" lubię najbardziej). Karol dostał prawdziwą, gorącą kawę i poczuł przepełniającego Go szczęście.

Pod lipką siedziało się bardzo przyjemnie, ale czas był ruszać - zostało nam jeszcze ok. pięćdziesiąt kilometrów do przejechania. "No koń!" - padło hasło, i pomknęliśmy

Adwenczer

Kierowaliśmy się na północ elegancką, asfaltową trasą. Jechało się bardzo szybko, niestety na jej końcu czekało nas widmo wjazdu na krajówkę, czego bardzo chcieliśmy uniknąć. Odbiliśmy w lewo, żeby przebić się polami i uniknąć spotkania z ruchliwą szosą. Mój GPS zupełnie się zagubił w tej rzeczywistości, nawigowałem więc w oparciu o mapę i wyczucie kierunku - "jesteśmy gdzieś tu i chyba powinniśmy skręcić w prawo".
fot. Wojtek

Po paru minutach przeprawiliśmy się przez krajówkę na leśną ścieżkę. A w zasadzi na coś, co kiedyś było leśną ścieżką. Albo starało się nią być. Stopniowo robiła się ona coraz bardziej zarośnięta, a nasze nogi smagane były przez różnych przedstawicieli leśnej flory. Z flory tej poprzechodziło na nas trochę leśnej fauny. Dobrą nowinę niósł się nasyp kolejowy - jadąc wzdłuż torów, musimy dotrzeć do normalnej drogi. W pewnym momencie las, którym jechaliśmy skończył się. Razem z nim skończyła się ścieżka. Jedyne co zostało to ślad po przejeździe traktora. Chwilę później dostrzegliśmy przejazd kolejowy, co sygnalizowało drogę. Byliśmy uratowani.
 
 fot. Wojtek
fot. Wojtek

Po tym mniej cywilizowanych fragmencie drogi musieliśmy zrobić przerwę techniczną na strzepanie/ wyciągnięcie kleszczy i wyciągnięcie liści z przerzutek. Rafał zauważył dodatkowo, że z jego przedniej opony zeszło powietrze. Kilka kilometrów później okazało się, że opona została przebita dwu-centymetrową drzazgą i jest do wymiany. Była to historyczne wydarzenie - pierwsza awaria podczas naszych wypraw.

fot. Marcin

fot. Marcin

fot. Marcin

Był to moment zmęczenia części załogi. Pytania: "Marcin, daleko jeszcze? ", "daleko jeszcze?", "no to daleko, czy nie?" były zadawane w tak krótkim odstępie czasu, że na każde odpowiadałem - "jeszcze trzydzieści kilometrów". Odpowiedź ta stała się już do końca mottem wyjazdu i była uniwersalną na każde pytanie o odległość. 

Do Ińska

Od tego momentu szło już tylko lepiej - lecieliśmy dobrym tempem po dobrej nawierzchni (czyli takiej bez wielkich dziur, kolców, kleszczy i pokrzyw), a ok. 18:00 zatrzymaliśmy się na leżakowanie/ pływanie nad Jeziorem Krzemień. Skorzystaliśmy z dobrodziejstwa słońca oraz ciepłej wody i po godzince ruszyliśmy dalej.

Do Ińska zatrzymaliśmy się jedynie na sesję zdjęciową w "żwirowni drewna" (nie pytajcie dlaczego widok wiór skojarzył mi się ze żwirownią). 

 fot. Karol

fot. Karol

Obozowisko
Do naszego pola namiotowego dobiliśmy ok. 20 i tu odbyła się kolejna pierwsza rzecz naszych wyjazdów - po raz pierwszy rozbijaliśmy namioty po jasnemu. Przyznam, że było to dziwne, nieznane uczucie. 

Samo pole biwakowe było bardzo przyjemne - przy jeziorku, z dala od ulicy. Jednym słowem cicho i spokojnie. Jedynym absurdem była cena prysznica - 11 zł za 10 minut. Musieliśmy zastosować taktykę "na Kuźniara" i zamiast płacić, poszliśmy zanurzyć się w jeziorze. 

fot. Karol

Reszta wieczoru upłynęła na radosnym piciu piwka, jedzenia kolacji i zastanawianiu się czy ta wielka gałąź nad naszym namiotem spadnie podczas burzy czy nie. Z tą myślą ułożyliśmy się do spokojnego snu...

INNE CZĘŚCI RELACJI:

Część II - Trzydzieści kilometrów

RELACJA KAROLA:
Under construction


* tym razem w moich słowach nie ma krzty ironii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz