czwartek, 13 sierpnia 2015

Burzowymi Szlakami - Jeźdźcy burzy

Burzowy poranek

Pierwsze grzmoty obudziły nas ok. piątej rano. Rozejrzałem się po namiocie, zmieniłem kilka słów z Pawłem, zadbałem o swoje bezpieczeństwo obracając się głową tam, gdzie namiot nie przeciekał i poszedłem spać dalej. Deszcz nie ustępował, pioruny uderzały raz bliżej, raz dalej, a ja spałem wkomponowany w poduszkę (czytaj - zrolowaną kurtkę). 

fot. Marcin

Na poważnie wstaliśmy o dziewiątej. Wciągnęliśmy szybkie śniadanie i zaczęliśmy planować. Prognozy były tak rozbieżne, że nie mówiły nic - deszcz i burze do 20, sam deszcz do 14, deszcze do niedzieli. Zdecydowaliśmy, że plan skorygujemy jedynie okrążając jezioro Lubie z góry, zamiast z dołu - miało to oszczędzić 10-15 kilometrów. W międzyczasie do pobliskiego baru, na śniadanie przyjechał nasz kolega z pracy, Grzegorz będący akurat w okolicy na wakacjach z rodziną.

Zjedliśmy śniadanie (bo posiłek w namiocie się nie liczył). Mogliśmy się nazwać szczęściarzami, że zdążyliśmy. Karol chcąc zamówić naleśniki o 11:01, odbił się od lady: "Śniadania wydajemy do 11". Uznaliśmy więc, że czas się zbierać. Poskładaliśmy obóz i ruszyliśmy.

fot. Karol
 fot. Marcin

Deszcz przestał padać...

Polem, lasem

Z Ińska wyjechaliśmy w samo południe. Było ciepło i przyjemnie, więc szybko pozbyliśmy się kurtek. Początkowo trasa prowadziła głównie przez drogi polne i leśne, pełne kałuż oraz błota. W pewnym momencie Tomka i Rafała znudziło szukanie suchego przejazdu i zaczęli walić prosto przez kałuże. Rower Rafała szybko zasłużył na imię "Błotozbieracza", a Tomek na Wojciechowego instagramka.
fot. Wojtek

Trasa była bardzo przyjemna, a kałuże podchodzące czasem pod piastę dodawały smaczku i ratowały przez monotonią asfaltu. Byliśmy ubłoceni od stóp do głów, od kół do siodełka, ale takiej frajdy nie jest w stanie dać nawet mocarz.
Nie żebym miał porównanie czy coś. Nie drążcie. Przejdźcie do następnego akapitu...

Smarowanie antokomarem i antysłońcem, fot. Wojtek

Keep out

Tym sposobem dojechaliśmy do Ziemska, z którego mieliśmy ruszyć w stronę Oleszna. Byliśmy nieco skonsternowani widząc z lewej strony znak ścieżki rowerowej, a z prawej "teren wojskowy - wstęp wzbroniony". Po konsultacji z miejscowymi wjechaliśmy na zakazane terytoria, zastanawiając się jak zareagujemy na wyjeżdżający z lasu czołg. Ku naszemu rozczarowaniu nic takiego nie miało miejsca. Żadnego czołgu. Żadnej amfibii. Ani choćby Rosomaka...

Should I stay or should I go, fot. Wojtek 

W Olesznie czekał nas krótki popas na map-checka i instagramka. W tym czasie mój żądny przygód rower próbował wyrwać się na wolność, kilkukrotnie próbując mnie obalić. "Szalona Kelly" - rzucił Mateusz i tak już zostało do końca wyjazdu.

Paweł do góry nogami, fot. Wojtek

Kapusta i facelia

Po przerwie pomknęliśmy w kierunku jeziora Lubie. Trasa prowadziła raczej asfaltem, ale dość kiepskiej jakości - nawet z górki musiałem pedałować, żeby utrzymać sensowną prędkość. Kolejny postój wypadł przy sklepie w Mielenku Drawskim. Sklep był jednocześnie informacją turystyczną, więc pomyśleliśmy, że może dostaniemy klasyczną mapę - "Panie, ja miała mapy, ale rok temu wydała ostatnio". 

fot. Wojtek

Wciągnęliśmy draże, czekoladę i baton i mogliśmy ruszyć w stronę Lubieszewa, gdzie czekał na nas obiadek. Po chwili wjechaliśmy na polną drogę łamiącą asfaltową nudę. Na polu rosła fioletowa roślina. Dyskutowaliśmy czy to gryka, lawenda czy może dzięcielina pała. Wątpliwości rozwiał Pan pszczelarz - Facelia błękitna. Close enough.

fot. Karol

Pole facelii z jednej strony..., fot. Michał
...i nie do końca facelii z drugiej, fot. Marcin

"Dajcie spokój z tą gryką", fot. Wojtek

Sześć pstrągów

Dalsza ścieżka prowadziła przez wzniesienia i spadki - lecieliśmy dość szybko, a obietnica rychłego obiadu dodawała nam sił. Miejscami podłoże było dość piaszczyste i Kelly ostro wierzgała tyłem, ale jechało się naprawdę świetnie. Cały czas byłem skupiony, żeby wybierać odpowiedni fragment drogi, kontrować kierownicą i nie dać się zrzucić z siodełka. Tak jadąc dotarliśmy do Lubieszewa i naszej obiadodajni, ze świeżymi rybkami - prosto ze stawu. Nie jestem wielkim smakoszem ryb, ale muszę przyznać, że był to najlepszy pstrąg jakiego jadłem.

Mugcatchers, fot. Rafał

 
fot. Michał

fot. Michał

Po obiedzie udaliśmy się na pobliską plażę, żeby trochę się pobyczyć, wyciągnąć ostatnie kleszcze i stwierdzić, że w sumie tej dętki to nie trzeba teraz wymieniać (bo może wcale nie jest przebita, a powietrze zapewne zeszło przez przypadek). W pół do siódmej ruszyliśmy, bo do celu mieliśmy jeszcze trzydzieści kilometrów (no bo ile mogłoby być)?

Trawing po jedzingu ,fot. Marcin

Zaraz będzie ciemno

Do Złocieńca dotarliśmy względnie spokojnie i bez większych przygód. Tam czekała na nas decyzja - lecieć krajówką, żeby zdążyć przed zmierzchem, czy lecieć offroadem, żeby nie zdążyć. Klasyczny dylemat, dać się zabić przez samochody czy przez potwory (wampiry, wilkołaki, leśniczych). Zaczęliśmy od krajówki, ale szybko przesiedliśmy się na ścieżki leśne. Trakt był szeroki, grunt ubity. "Ale luksusy" - to jedyne co przychodziło do głowy.
Potworów też nie spotkaliśmy, poza kolesiem jadącym terenówką, który stwierdził, że hamowanie na takiej drodze dalej niż pięćdziesiąt km od nas jest bez sensu. Trzeba było się mocno przytulić do skraju drogi, żeby nie zapoznać się z tym panem bliżej. Ale potwór to raczej nie był, choć mówiąc szczerze nie bardzo się przyglądałem, więc kto wie...

fot. Wojtek

Nie było zdjęć pod kościołami, to chociaż pod kapliczką, fot. Marcin

Ostatnie instagramki, ostatnie przerwy pod kapliczkami i dojechaliśmy do Czaplinka. Tam udaliśmy się na nasze pole namiotowe. Okazało się świetnym miejscem, z ludzkimi warunkami - prysznice, pub z piłkarzykami, itp.

Wieczór był bardzo spokojny. Wypiliśmy piwko, zjedliśmy co mieliśmy do zjedzenia i daliśmy się wygonić do snu przez nadciągające zimno.
Przed nami był ostatni dzień naszej przygody...

INNE CZĘŚCI RELACJI:

Część III - Jeźdźcy burzy

RELACJA KAROLA:
Under construction



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz