sobota, 31 sierpnia 2013

Drzewa

Ciąg dalszy wyjazdu do Puszczykowa:


piątek, 30 sierpnia 2013

Puszczykowo

W okresie ostrych przygotowań do nadmorskiej wyprawy rowerowej udałem się do okolicznego Puszczykowa, i oto co tam zastałem.


niedziela, 25 sierpnia 2013

Ania

Sesja z Anią sprzed tygodnia. Dodatkowe atrakcje to leżenie na hamaku, spotkanie psa wyższego ode mnie i robienie zdjęć z rzeki. A efekty? Sami oceńcie :)






sobota, 17 sierpnia 2013

Fuschlsee

Spośród zdjęć, które zrobiłem na wyjeździe w Austrii uchowała się jeszcze jedna klisza. Był to slajd, więc czekaliśmy aż się uzbiera większa partia, żeby nie marnować chemii.

I tak to mamy efekty czekania. Myślę, że było warto. Zapraszam:



piątek, 16 sierpnia 2013

Zapiaszczone łańcuchy - plackiem na plaży czyli dzień trzeci

KARWIA

Ostatniego dnia obudziliśmy się wcześnie rano. Dzień zapowiadał się na prawdę gorący. W planach mieliśmy mniej jeżdżenia, a więcej plażowania, więc było idealnie. Po wciągnięciu szybkiego śniadania (bułki i pasztet, które zostały z poprzedniego dnia z romantycznej kolacji) zabraliśmy się za zwijanie obozu, który nie był tak dobrze ukryty jak nam się wydawało. W międzyczasie Wojtek i Mateusz poszli na przywitanie morza.

Gdy udało nam się ogarnąć ze wszystkim ruszyliśmy do Władysławowa (zwanego przeze mnie roboczo Władywostokiem podczas wyjazdu) na spotkanie z Igorem (brat Moniki - dziewczyny Mateusza), który miał załatwić nam prysznic.

fot. Karol

fot. Marcin

fot. Marcin

fot. Marcin

fot. Marcin

KARWIA - WŁADYSŁAWOWO

Odcinek ten minął naprawdę szybko. Jechaliśmy asfaltem, gnani myślą o czekającym nas prysznicu dodawało nam animuszu. Dodatkowo bardzo niewiele brakowało mi do osiągnięcia 1000 km przejechanych w tym sezonie. Tę magiczną barierę przekroczyłem w Rozewiu - najdalej wysuniętym na północ miejscu Polski. 

We Władysławowie wlecieliśmy do biedronki, w której kupiłem wór snickersów, natomiast nie kupiłem olejku do opalania - za to Pan chciał mi zaproponować samoopalacz. Cóż... Zawsze coś.

Gdy tak staliśmy konsumując i rozmyślając o życiu, na longboardzie nadjechał Igor. Po krótkim przedstawieniu zabrał nas do swojej przyczepy, a później pokazał prysznice. Po krótkim odświeżeniu byliśmy gotowi, żeby udać się do naszego El Dorado...

Zatem:



CHAŁUPY

Myślę, że nie ma co opisywać Chałup. Wykonaliśmy ogromną pracę leżąc bykiem na plaży, od czasu do czasu podejmując trud przewrócenia się na drugi bok. 

Międzyczas wykorzystałem do zrobienia kilku zdjęć, żebym później miał co wrzucać na bloga.

fot. Marcin
fot. Marcin

fot. Mateusz

fot. Marcin


CHAŁUPY - HEL(L)

Trasa z Chałup na Hel to w większości ścieżka rowerowa w bardzo dobrym stanie. Trzymaliśmy zatem prędkość ok. 30 km/h. Mimo takiego tempa mogliśmy podziwiać uroki Zatoki Puckiej. W Jastarni naszej całej wyprawie stuknęło równe 300 km. 

fot. Karol z pędzącego roweru


Gorsza trasa zrobiła się po minięciu tabliczki miejscowości Hel. Idealna ścieżka zmieniła się w piaszczystą, wąską i krętą, a mimo to tempo zmniejszyliśmy jedynie nieznacznie. Na wybojach sakwy zaczęły dawać o sobie znać; nie były dobrze zapięte i zaczęły się wkręcać w koło. Karolowi również doskwierało mocowanie, jednak u Niego chodziło o wodę, która bardzo chciała wydostać się na wolność. 

Do przystani, z której mieliśmy odpływać dotarliśmy na ok. godzinę przed czasem rejsu, więc po kupieniu biletów nie zostało dużo czasu na zjedzenie obiadu. Przez to zamiast grillowanej ryby zamówiłem tradycyjnie kurczaka :) Po obiedzie jedyne co zostało to znalezienie lodów/ gofrów i dotarcie na prom.

HEL - GDAŃSK

Na promie czekała nas niemiła niespodzianka: musieliśmy rozkulbaczyć nasze rowery. Zdjęcie sakw, namiotów, karimat (przypominam o moim inżynierskim zamocowaniu paskiem od spodni) zajęło nam chwilę, a później objuczeni wpakowaliśmy się na statek. Nasze rowery zostały wpakowane do swoich kajut, w których mogły się dość dobrze poznać z innymi rowerami.

Rejs spędziliśmy na próbie ogarnięcia rozliczenia, którego podjął się Michał. Niestety w naszym przypadku nie były tak owocne jak rozliczenia Karola z kolegami: "Jak rozliczamy się za pizzę, to każdy musi oddać coś każdemu. Nikt nie wie ile miał zapłacić, ale zawsze każdy ma po wszystkim więcej niż na początku." - musisz nas nauczyć tej techniki :)


fot. Karol

fot. Michał


Podczas wpływania do portu Michał uraczył nas opowieścią o umocnieniach, bunkrach i armatach. W opowieści tej przewinął się też Schleswig-Holstein, ale nie był bohaterem pozytywnym.

GDAŃSK

W Gdańsku wypakowaliśmy swoje rowery, a raczej wybraliśmy sobie rower, który nam się najbardziej podoba spośród wszystkich wystawionych przez obsługę. Nie było nad tym żadnej kontroli, więc każdy mógł sobie wziąć co chciał i odjechać. Wybrałem swojego starego druha, z którym przejechałem już niejedno, więc zasłużył sobie na zakończenie tej wyprawy. 

Po przytroczeniu z powrotem naszych bagaży ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie miasta. Pokazywał nam je Wojtek, który tu niegdyś studiował. Najważniejsze, co mogliśmy zobaczyć to Neptun. Jak się zobaczyło Neptuna to już można uznać zwiedzanie za zaliczone (podobnie wygląda sprawa z Koziołkami w Poznaniu, czy Smokiem w Krakowie).


fot. Mateusz

Po Neptunie ruszyliśmy na dworzec, z którego ruszyliśmy do Poznania.

GDAŃSK - POZNAŃ, czyli koniec przygody

W pociągu pozostało nam jedynie wypić piwko zwycięstwa i umilać sobie czas rozmową. Na początku siedzieliśmy w przedziale rowerowym, aby potem przenieść się do przedziału obok. Pozdrawiam parę, która wracała z konwentu tatuaży (niestety nie znam Waszych imion). 
fot. Michał

fot. Michał

fot. Michał


I tak to minęło... Pociąg dojechał punktualnie, a nam zostało przebyć ostatnie 6 km do mieszkania.


EPILOG

Cóż... Tutaj kończy się moja opowieść. Wg mojego licznika przejechaliśmy 332,56 km (licząc od wyjazdu z biura do przyjazdu do mieszkania) w czasie 19:25:47 (czas czystej jazdy). Dało do średnią prędkość 17,4 km/h. Myślę, że całkiem nieźle, jak na pierwszy tak długi wyjazd. 

O dziwo podczas całej trasy nic się nikomu nie zepsuło. Nie strzeliła żadna dętka, żaden łańcuch, żadna rama, żadna noga. Nikt nie padł, wszyscy daliśmy radę. 

Dzięki chłopaki za świetną wyprawę. Mam nadzieję, że nie to ostatnia!

Pozdrawiam wszystkich, którzy przebrnęli przez wszystkie części tej relacji.
I tych co nie przebrnęli też pozdrawiam.*

Marcin



Inne części relacji:
Część IV - Zapiaszczone łańcuchy - z dala od morza, czyli dzień drugi
Część V - Zapiaszczone łańcuchy - plackiem na plaży czyli dzień trzeci


Relacja Karola:

*A co! Z gestem!




wtorek, 13 sierpnia 2013

Zapiaszczone łańcuchy - z dala od morza, czyli dzień drugi

USTKA


Tego dnia mogliśmy sobie pozwolić na nieco dłuższy sen. Budziki zaczęły nas męczyć dopiero o 7:00, więc mogliśmy się wyspać do oporu. Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy kanapki, porzucaliśmy kamyki psu i zaczęliśmy się szykować do drogi. 

fot. Marcin


"Franek" Wojtka, fot. Marcin


Postanowiliśmy jezioro Gardno ominąć stroną południową, do czego przekonał nas opis w przewodniku: "...trasa od północy jest bardzo dobra, bo pięć kilometrów prowadzenia rowerów po piasku odsiewa wygodnickich rowerzystów...". Zatem południe.


USTKA - SMOŁDZINO czyli lekki rozruch

Pierwszy odcinek tego dnia okazał się lekki, łatwy i przyjemny. Idealny na rozruszanie nóg, które przejechały dzień wcześniej niemal 130 km. Dodatkowo trasa wiodła przez pola, łąki i lasy, co pozwalało nam cieszyć się widokami. Przez pewien czas jechaliśmy tzw. "Trasą zwiniętych torów". Wiedzie ona starym nasypem kolejowym, dzięki czemu jest płaska, a zakręty nie są ostre. Znajduje się nieco ponad poziomem lasu, więc jadąc nią można podziwiać piękne widoki. 

fot. Karol

Ok. 11:00, po ponad 30 km. Zatrzymaliśmy się na pierwszą przerwę kanapkową. Wcześniejsze przerwy na trasie były jedynie na łyk wody, sprawdzenie trasy i usztywnienie bagażników. 
Pokrzepieni posiłkiem ruszyliśmy dalej, znów z planem ominięcia jeziora (Łebsko) od południa. 

fot. Mateusz

fot. Karol

SMOŁDZINO - ŁEBA czyli piach, bagna i komary

Ze Smołdzina wybraliśmy się w stronę Łeby ok 11:30, planowaliśmy być ok. 14:00 na obiedzie. Zważywszy na dystans jaki nam pozostał i fakt, że nie wybraliśmy trasy przez wydmy wydawało się to sensowne. Wydawało się...

Mniej więcej do miejscowości kluki wszystko szło idealnie. Trasa szła asfaltem, więc tempo było naprawdę niezłe. Popełniliśmy niestety błąd sugerując się mapą samochodową, więc nadrobiliśmy kilka kilometrów, co nie było jednak znacznym problemem. Problemy zaczęły się, gdy szlak rowerowy skręcił w pole. Przez kiepskie oznakowanie skręciliśmy nieco za wcześnie i zaczęliśmy się przebijać przez zapiaszczoną drogę w lesie, która skończyła się na jakimś polu. 
 
fot. Mateusz

Po konsultacji z ciocią nawigacją wróciliśmy na właściwą ścieżkę, ale nie była ona wiele lepsza. Jechaliśmy średnio 10 km/h omijając liczne dziury. Droga przypominała typowe czołgowisko. W pewnym momencie musiałem poprawić siodełko, bo od uderzeń na dziurach przekrzywiło się i zaczęło zagrażać miejscu, któremu zagrażać nie powinno. 


fot. Mateusz

W pewnym momencie czołgowisko skończyło się. Z ulgą powitaliśmy koniec tej drogi. Wjechaliśmy na bagna... Ścieżka była często tak wąska, że nie dało się prowadzić roweru, można było jedynie jechać. Co chwilę ocieraliśmy się o krzaki, co przy moim szczęściu musiało się skończyć kleszczem. O dziwo, nie trafiłem ani jednego podczas całej wyprawy. Gdy ścieżka skończyła się trafiliśmy na kładkę zapomnianą przez Boga i ludzi. Kładka składała się dwóch belek oraz rozpadających się szczebelek. Rower można było prowadzić albo na wysokości belek (po gwoździach), albo pomiędzy nimi (wtedy się łamały). Można też było olać kładkę i iść obok, ale kto by chciał iść bagnem... 

fot. Karol

fot. Marcin

fot. Wojtek


Na szczęście niedługo potem wyjechaliśmy na elegancką drogę, która prowadziła do Łeby na upragniony obiad. Co ciekawe przecięliśmy trasę szlaku pielgrzymkowego Camino de Santiago - co zauważył Michał, który kiedyś w Hiszpanii szedł tą trasą.

fot. Michał


O godzinie 15:00 po 70 kilometrach drogi przez piachy, czołgowiska i bagna dotarliśmy do Łeby. Jako, że byliśmy nad morzem zamówiłem sobie kurczaka (wstyd być nad morzem i nie zjeść kurczaka!). Po obiedzie czas na lody (tak, po obiedzie a nie przed!) i mogliśmy ruszać dalej...

ŁEBA czyli czas decyzji

Podczas obiadu musieliśmy zdecydować czy jesteśmy w stanie dotrzeć tego dnia do Władysławowa (ok 80 km), gdzie czekał na nas darmowy prysznic i nocleg, czy jednak zatrzymamy się gdzie indziej. Mimo naszych wcześniejszych perypetii nie nabraliśmy pokory i wierzyliśmy w sukces. Postanowiliśmy jednak cisnąć asfaltem, żeby nie wpakować się w kolejne bagna, wydmy, itp. 

Dodam jeszcze, że od kiedy poprzedniego dnia wyjechaliśmy z Jarosławca nie widzieliśmy morza. Obiecaliśmy Wojtkowi, że przed zachodem słońca je zobaczy...

ŁEBA - KARWIA czyli 80 km potu

Ruszyliśmy. Trasa wiodła nas asfaltem. Czasem drogami dość mocno uczęszczanymi, co znacznie zmniejszyło przyjemność z jazdy. Kilka razy oczywiście nie skręciliśmy tam gdzie trzeba, więc nadrabialiśmy kolejne kilometry  co po przejechaniu 80-100 już robi różnicę. 

Pierwszy dłuższy postój wypadł między miejscowością Wierzehucino, a Żarnowcem (ok. 30 km od Władysławowa). Stanęliśmy, żeby zjeść baton, wypić wody i poleżeć chwilkę na betonie. W tym miejscu kończy się zapis z GPS'a Karola. Dlaczego? Otóż w ramach zemsty za podobne czyny postanowił on zrobić bratu zdjęcie w momencie, w którym nie powinno się tego zdjęcia robić. Spowodowało to zawieszenie androida. W dawnych czasach mówiło się, że klisza pęka, a dziś. Cóż.



fot. Mateusz

fot. Michał

Zregenerowani ruszyliśmy dalej, ale każdy kolejny kilometr był dość ciężki. Mimo, że dawno przekroczyliśmy 100 km tego dnia, ciągle nie widzieliśmy morza. Odbiliśmy w jego kierunku dopiero za Żarnowcem w miejscowości Krokowa. Ogromnym plusem tego było zjechanie z głównej drogi i mniejszy ruch samochodowy.
Wreszcie po przebyciu 140 km dotarliśmy do Karwii...

KARWIA czyli romantyczna kolacja nad morzem

Do samej miejscowości wjechaliśmy ok. 21:30. Do Władysławowa zostało nam ok 15 km, co oznaczało ok 40-50 minut jazdy. Było już nieco zbyt późno, żeby jechać dalej, więc zdecydowaliśmy na postój tutaj. Kupiliśmy bułki, pasztet i wino, co było idealne na romantyczną kolację o zachodzie słońca.

fot. Karol

Po kolacji doprowadziliśmy rowery do miejsca, w którym zamierzaliśmy rozbić nasze obozowisko. Oprzątnęliśmy je z większych patyków i rozłożyliśmy namioty. Wypiliśmy piwko, porozmawialiśmy o życiu i ok. północy położyliśmy się spać. Byliśmy niemal u celu...

Tego dnia zrobiliśmy ok. 140 km. Dwa odcinki trasy (do zawieszenia się telefonu i po nim), wyglądają następująco:





Inne części relacji:

Część I - prolog
Część II - Dzień zero
Część III - Zapiaszczone łańcuchy - piachem i koparką czyli dzień pierwszy
Część IV - Zapiaszczone łańcuchy - z dala od morza, czyli dzień drugi
Część V - Zapiaszczone łańcuchy - plackiem na plaży czyli dzień trzeci

Relacja Karola:
Szlak rowerowy R10, czyli "co oni sobie do cholery myśleli?"

sobota, 10 sierpnia 2013

Zapiaszczone łańcuchy - piachem i koparką czyli dzień pierwszy

KOŁOBRZEG


Rano budziki były nieprzejednane. Każdy z nas miał je nastawione na 6:30 i nie dało się wynegocjować ani jednej drzemki. Wstaliśmy więc, zwinęliśmy namioty i zaczęliśmy przygotowania do dalszej drogi, tzn. mycie, śniadanie, spakowanie kanapeczek (przygotowanych przez mamę Michała, za co również dziękujemy!). Myślę, że zdjęcia najlepiej pokażą poranną sytuację:
fot. Samowyzwalacz

fot. Marcin

fot. Marcin

fot. Michał

Nie zapowiadało się, żeby pogoda chciała nas rozpieszczać, słońce tego dnia nie miało nas opalać. Mimo to, było dość ciepło i przyjemnie (idealnie na krótki rękawek jak dla mnie). 

Spakowani ruszyliśmy na spotkanie przygodzie. 

KOŁOBRZEG - ŁAZY czyli lekko, łatwo i przyjemnie

Pierwsze dwa odcinki (ok 50 km) pokonaliśmy bardzo szybko, bez większego wysiłku. Trasa prowadziła ścieżką rowerową w bardzo dobrym stanie, więc nawet jadąc dość szybko nie męczyliśmy się specjalnie. Jadąc mogliśmy spokojnie podziwiać z jednej strony morze, a z drugiej lasy, bagna i pola. Trzeba było tu uważać jednak na różne stworzenia, które chciały wlecieć nam pod koła, takie jak wiewiórki, psy, czy ludzie. Przy okazji nauczyłem się, że widząc rodzinę z dzieckiem, należy zwracać uwagę nie tylko na szkraby, ale także na ich rodziców, bo widząc "zagrożenie" potrafią niespodziewane decyzje. Na szczęście mimo, że stworzenia te bardzo chciały zostać rozjechane, udało nam się tego uniknąć.
Pierwszy postój kanapkowy był w Gąskach przy latarni morskiej. Zeszliśmy na plażę, ale wiatr był na tyle silny, że ciężko było tam wytrzymać. Zostali tam tylko najtwardsi zawodnicy, którym było to niestraszne. Nawet ratownicy uciekli ze swoich budek, by grabić piasek przy wydmach. Po krótkiej rozmowie z nimi i kilku zdjęciach ruszyliśmy dalej.

fot. Karol

fot. Karol

fot. Marcin

fot. Karol


Trasa Mielno - Gąski, prowadząca między Bałtykiem, a jeziorem Jamno, była również bardzo przyjemna. Ok. 12:00 mieliśmy kolejną przerwę kanapkową i szacowaliśmy, że do Darłówka dojedziemy za ok 30-40 minut, a obiad planowaliśmy w Jarosławcu. Myliliśmy się...

ŁAZY - DARŁÓWEK czyli zapiaszczone łańcuchy

Od samego początku trasa ta wydała nam się podejrzana. Nie mówię tu o braku ścieżki rowerowej. Nie było nawet ścieżki w lesie, którą dałoby się jechać. Był piach. Dużo piachu. 
Nie zniechęciło nas to. Przecież trasa ta została oznaczona w naszym przewodniku rowerowym, więc to pewnie tylko kilka pierwszych metrów. Pewnie gdybyśmy przeczytali opis: "co prawda trzeba prowadzić rower przez 10 km przez piach, ale jak w połowie drogi się wniesie rower na górę i jest ładna pogoda to widok jest ładny..." to wybralibyśmy się naokoło, ale kto by czytał instrukcje w dzisiejszych czasach ...

Zatem wzięliśmy się za pchanie naszych obładowanych rowerów. Licznik pokazywał zawrotne 5 km/h, a pedał co chwilę zahaczał o nogę. Dodatkowo wiatr, który chciał nas zdmuchnąć, nie ułatwiał wcale zadania. Myślę, że był to najtrudniejszy odcinek na całej trasie.

fot. Marcin

fot. Marcin

Po dwóch godzinach (ok. 14:00) dotarliśmy do Darłówka na upragniony obiad. 

DARŁÓWEK - JAROSŁAWIEC czyli slalom między koparkami

Pokrzepieni obiadem mogliśmy pojechać dalej. Musieliśmy podjąć trudną decyzję, czy jechać między morzem, a jeziorem, czy też przelecieć na około. Z pomocą przyszło Google Maps, które pokazało, że krótsza droga wygląda dobrze. Płyty co prawda nie były co prawda tak dobre jak droga rowerowa, ale w porównaniu do piachu to "ale luksusy"* Chcieliśmy w miarę możliwości unikać asfaltu, więc wybraliśmy tę opcję.

Czekała nas jednak niespodzianka. Okazało się, że droga jest w remoncie. Nie było to jednak dobrze oznaczone, więc uznaliśmy, że pewnie tylko pierwszy kawałek. Postanowiliśmy pojechać kawałek równolegle i dołączyć do drogi nieco później. Za każdym razem witały nas tabliczki "Zakaz Wstępu", więc dzielnie przemierzaliśmy równoległą ścieżkę w lesie. Do czasu, gdy się skończyła...

Znaleźliśmy się w położeniu, gdzie powrót oznaczał godzinę w plecy, a jedyna droga była zamknięta dla ruchu rowerów, a otwarta dla ruchu koparek. Dodatkowo wejście na nią prowadziło po kamieniach. Wnosząc rower, nie trudno było o złamanie/ zwichnięcie/ skręcenie kostki. Mieliśmy nadzieję, że trasa niedługo się skończy, a robotnicy przymkną na nas oko. Udało się! Żadnego z nas nie przejechała koparka (musieliśmy schodzić na kamienie, gdy koło nas przejeżdżały, a nawet wymijały), nikt nas nie wyrzucił, ani nikt z nas nie skręcił sobie kostki. 

fot. Karol

Po zjeździe z tej trasy dotarcie do Jarosławca było już czystą formalnością. Czuliśmy jednak, że na tym odcinku spaliliśmy cały obiad, a przed nami jeszcze 30 km.

JAROSŁAWIEC - USTKA czyli jak rozwalić starą Ładę

Trasę z Jarosławca do Ustki można przebyć na dwa sposoby. Albo z wyprzedzeniem napisać maila do jednostki wojskowej i przejechać krótszą, przyjemniejszą trasą, albo wpaść na ten pomysł dzień przed wyjazdem i nie mieć na to czasu. Zdecydowaliśmy się na drugie rozwiązanie. Jazda asfaltem pozwoliła nam na nadrobienie średniej prędkości, nie była jednak przyjemna. O tej godzinie jednak (ok. 18:00) chcieliśmy tylko jak najszybciej znaleźć się na miejscu, żeby nie rozbijać namiotu po ciemku.
Na trasie nie zdarzyło się nic ciekawego. Za to na postoju...

Postanowiliśmy się zatrzymać ok. 10 km od Ustki na przystanku autobusowym. Zjedliśmy czekoladę, draże i baton i mieliśmy ruszać w dalszą drogę, gdy z pobliskiej szopy wyskoczyła stara Łada (lub coś podobnego). Słowo wyskoczyła pasuje tu idealnie. Pięciu młodych kolesi postanowiło dobić stary samochód jeżdżąc po drzewach/ krzakach/ kamieniach dookoła naszego przystanku. Kilka razy byli blisko przygrzania w nasze schronienie, więc musieliśmy szybko stamtąd się zwijać. Udało się to zrobić, kiedy kilku z nich wysiadło i musiało zamknąć drzwi z buta (nie domykały się po uderzeniu w drzewo).

fot. Marcin


Dalej niepokojeni mogliśmy dotrzeć do naszego celu: Ustki.

USTKA czyli czas spać

W Ustce zatrzymaliśmy się przy biedronce w celu zrobienia zakupów i znalezienia noclegu. Nocleg jednak postanowił znaleźć nas sam i to w bardzo korzystnej cenie (20 zł/os). Tę noc mogliśmy przespać zatem w łóżku. 

Ok 21:00 dołączył do nas Wojtek, który z powodu dręczącej go tydzień wcześniej choroby i natłoku pracy nie mógł z nami ruszyć w czwartek. Co ciekawe nauczyliśmy się, że przy umawianiu się pod biedronką należy założyć, że w danym mieście może być więcej niż jedna :)

Po przyjeździe Wojtka, zjedliśmy kolację, wypiliśmy po browarku i poszliśmy spać.

Podsumowanie dnia I

Trasę dnia I najlepiej pokazuje przebieg zarejestrowany przez GPS Karola:



Inne części relacji:
Część III - Zapiaszczone łańcuchy - piachem i koparką czyli dzień pierwszy
Relacja Karola:


niedziela, 4 sierpnia 2013

Jagoda

 Przerywając chwilowo serię bałtycką, chciałem Wam zaprezentować zdjęcia z sesji z Jagodą. Miłego :)