poniedziałek, 30 grudnia 2013

Od zeszłego roku...

Oczekiwania fotograficzne na rok 2013 były dość duże.Wystarczy wymienić wyjazd do Austrii i Warsztaty w Złodziejewie, żeby uzyskać pewien pogląd w sytuacji. Pytanie, które powinienem sobie postawić brzmi: "Ile zdołałem z tego wyciągnąć?"

Zacznijmy może od warsztatów, które pozwoliły mi szukać światła, kluczowego czynnika dla fotografii. Dodatkowo była to możliwość przebywania i fotografowania w niezwykle magicznej atmosferze z rewelacyjnymi ludźmi. Owocem tych kilku dni jest jeden z moich dwóch ulubionych tegorocznych portretów:
pozuje: Agata

Warsztaty jednak najlepiej oceniać po zdjęciach, które zrobiłem później. Tu możemy przejść z magicznego Złodziejewa do magicznego Borówca. Zdjęcie, zrobiłem stojąc po kolana w rwącej, lodowatej rzece, w której piranie tylko czekały, żeby mnie zjeść żywcem (no, może minimalnie przesadzam). Niemniej było warto (no dobra, nie było żadnych piranii). A oto drugi mój ulubiony portret:


pozuje: Ania
No dobra, stałem po kostki w ciepłej rzeczce, która płynęła dość leniwie. Nieco demonizowałem. Przepraszam. Ale nie zmienia to absolutnie mojego stosunku do tego portretu. 


Odejdźmy nieco od tematyki portretu. Zajmijmy się architekturą. Pewnie pamiętacie je dość dobrze, bo publikowałem je kilka dni temu. Ale dla porządku i dla jego przyszłej chwały pokażę je jeszcze raz:

Najciekawsza historia wiąże się z krajobrazami. Widoki w Austrii wydają się być typowymi samograjami (kto widział Wolfgangsee oraz Hallstatt wie o co chodzi). Dodając cudowne światło, które miałem szczęście tam zastać, powinno dać fotografie życia. Jednak nie od razu było tak różowo. Kolor wyszedł bardzo fajnie i jestem z niego bardzo zadowolony, jednak zdjęciom czarno-białym brakowało "czegoś".
pozuje: jezioro Fuschlsee

"Coś" przyszło pod koniec roku. Podczas jedna z rozmów (zupełnie nie dotycząca fotografii) padło ciekawe zdanie, które w wolnym tłumaczeniu z ludzkiego na fotograficzny: "jak można zrozumieć współczesną fotografię nie znając klasyków?" Na pierwszy ogień poszedł klasyk pejzażu Ansel Adams i jego pieczołowitość w pracy nad każdym szczegółem. Po wnikliwej analizie jego twórczości zacząłem dopracowywać stare kadry. Myślę, że mają teraz dużo więcej "cosia".


Tyle o mojej fotografii. Na świecie też się działo nieco ciekawych rzeczy. Zdjęciem roku mojego taty jest wg mnie poniższe. Jest niezwykłe.


Żeby wyjść nieco poza naszą familię zaprezentuję fotografię, która w tym roku urzekła mnie najbardziej. Zrobiona została przez Laurę Williams i stała się najpopularniejszym zdjęciem w internecie w roku 2013. Zasłużenie.



Moim osobistym odkryciem tego roku (wracając do tematu poznawania klasyków) jest Richard Avedon. Mimo, że nie żyje od 9 lat, ja poznaję go dopiero teraz. Znałem wcześniej najsławniejsze jego prace, ale dopiero teraz zagłębiam się w ich moc. Analizuję szczegóły i podziwiam całość. 

Zbliżam się do końca mojego długawego podsumowania. Z ciekawostek osiągnąłem w tym roku rekord odsłon podczas jednego miesiąca (dzięki relacji z nadmorskiej wyprawy rowerowej), opublikowałem najwięcej postów w historii i założyłem fanpejcza na fejsbuku, który niemal dobił od 100 polubień. Jeszcze tylko dwa. Może się uda ;]

W roku 2013 działo się wiele. Zmieniło się jeszcze więcej, jednak mam nadzieję, że kurs który obrałem zaprowadził mnie na spokojne wody. I tego też Wam życzę w 2014-tym.

Pozdrawiam,
Marcin


piątek, 27 grudnia 2013

Morasko

Wyprawa na pobliski kampus studencki Morasko.

Dzień po imprezie, nieszczególnie mi się nawet chciało wychodzić, ale o dziwo okazało się, że zrobiłem moją najbardziej udaną architekturę w tym roku.

Robione Startem 66, który jak na razie przyczynił się do powstania moich najlepszych zdjęć analogowych mimo, że w stajni rwą się do robienia lepsze maszyny.
Film za to Ilford FP4, któremu za bardzo nie chciałem dawać szans, ale okazało się, że czasem warto wyjść poza przyzwyczajenia. Chyba zamówię jeszcze kilka.

Dość gadania, czas zaprezentować. Smacznego:






sobota, 14 grudnia 2013

czwartek, 12 grudnia 2013

Puszczykowo

Zdjęcie z wycieczki przygotowawczej do naszej trasy nadbałtyckiej. Jest zatem dość stare. Odkopałem je dopiero przedwczoraj.

Miłego ;]


poniedziałek, 11 listopada 2013

Jesiennie

Poznawanie nowych terenów. Las Moraski.







niedziela, 8 września 2013

Ania

Jeszcze jedno zdjęcie z sesji z Anią, tym razem z kliszy.
Start 66, który ostatnio stał się moim ulubionym aparatem :)



wtorek, 3 września 2013

Jagoda

Sesja z Jagodą sprzed ponad miesiąca. Trochę film przeleżał zanim został wywołany, ale czekanie się opłaciło. Zapraszam do oglądania:



sobota, 31 sierpnia 2013

Drzewa

Ciąg dalszy wyjazdu do Puszczykowa:


piątek, 30 sierpnia 2013

Puszczykowo

W okresie ostrych przygotowań do nadmorskiej wyprawy rowerowej udałem się do okolicznego Puszczykowa, i oto co tam zastałem.


niedziela, 25 sierpnia 2013

Ania

Sesja z Anią sprzed tygodnia. Dodatkowe atrakcje to leżenie na hamaku, spotkanie psa wyższego ode mnie i robienie zdjęć z rzeki. A efekty? Sami oceńcie :)






sobota, 17 sierpnia 2013

Fuschlsee

Spośród zdjęć, które zrobiłem na wyjeździe w Austrii uchowała się jeszcze jedna klisza. Był to slajd, więc czekaliśmy aż się uzbiera większa partia, żeby nie marnować chemii.

I tak to mamy efekty czekania. Myślę, że było warto. Zapraszam:



piątek, 16 sierpnia 2013

Zapiaszczone łańcuchy - plackiem na plaży czyli dzień trzeci

KARWIA

Ostatniego dnia obudziliśmy się wcześnie rano. Dzień zapowiadał się na prawdę gorący. W planach mieliśmy mniej jeżdżenia, a więcej plażowania, więc było idealnie. Po wciągnięciu szybkiego śniadania (bułki i pasztet, które zostały z poprzedniego dnia z romantycznej kolacji) zabraliśmy się za zwijanie obozu, który nie był tak dobrze ukryty jak nam się wydawało. W międzyczasie Wojtek i Mateusz poszli na przywitanie morza.

Gdy udało nam się ogarnąć ze wszystkim ruszyliśmy do Władysławowa (zwanego przeze mnie roboczo Władywostokiem podczas wyjazdu) na spotkanie z Igorem (brat Moniki - dziewczyny Mateusza), który miał załatwić nam prysznic.

fot. Karol

fot. Marcin

fot. Marcin

fot. Marcin

fot. Marcin

KARWIA - WŁADYSŁAWOWO

Odcinek ten minął naprawdę szybko. Jechaliśmy asfaltem, gnani myślą o czekającym nas prysznicu dodawało nam animuszu. Dodatkowo bardzo niewiele brakowało mi do osiągnięcia 1000 km przejechanych w tym sezonie. Tę magiczną barierę przekroczyłem w Rozewiu - najdalej wysuniętym na północ miejscu Polski. 

We Władysławowie wlecieliśmy do biedronki, w której kupiłem wór snickersów, natomiast nie kupiłem olejku do opalania - za to Pan chciał mi zaproponować samoopalacz. Cóż... Zawsze coś.

Gdy tak staliśmy konsumując i rozmyślając o życiu, na longboardzie nadjechał Igor. Po krótkim przedstawieniu zabrał nas do swojej przyczepy, a później pokazał prysznice. Po krótkim odświeżeniu byliśmy gotowi, żeby udać się do naszego El Dorado...

Zatem:



CHAŁUPY

Myślę, że nie ma co opisywać Chałup. Wykonaliśmy ogromną pracę leżąc bykiem na plaży, od czasu do czasu podejmując trud przewrócenia się na drugi bok. 

Międzyczas wykorzystałem do zrobienia kilku zdjęć, żebym później miał co wrzucać na bloga.

fot. Marcin
fot. Marcin

fot. Mateusz

fot. Marcin


CHAŁUPY - HEL(L)

Trasa z Chałup na Hel to w większości ścieżka rowerowa w bardzo dobrym stanie. Trzymaliśmy zatem prędkość ok. 30 km/h. Mimo takiego tempa mogliśmy podziwiać uroki Zatoki Puckiej. W Jastarni naszej całej wyprawie stuknęło równe 300 km. 

fot. Karol z pędzącego roweru


Gorsza trasa zrobiła się po minięciu tabliczki miejscowości Hel. Idealna ścieżka zmieniła się w piaszczystą, wąską i krętą, a mimo to tempo zmniejszyliśmy jedynie nieznacznie. Na wybojach sakwy zaczęły dawać o sobie znać; nie były dobrze zapięte i zaczęły się wkręcać w koło. Karolowi również doskwierało mocowanie, jednak u Niego chodziło o wodę, która bardzo chciała wydostać się na wolność. 

Do przystani, z której mieliśmy odpływać dotarliśmy na ok. godzinę przed czasem rejsu, więc po kupieniu biletów nie zostało dużo czasu na zjedzenie obiadu. Przez to zamiast grillowanej ryby zamówiłem tradycyjnie kurczaka :) Po obiedzie jedyne co zostało to znalezienie lodów/ gofrów i dotarcie na prom.

HEL - GDAŃSK

Na promie czekała nas niemiła niespodzianka: musieliśmy rozkulbaczyć nasze rowery. Zdjęcie sakw, namiotów, karimat (przypominam o moim inżynierskim zamocowaniu paskiem od spodni) zajęło nam chwilę, a później objuczeni wpakowaliśmy się na statek. Nasze rowery zostały wpakowane do swoich kajut, w których mogły się dość dobrze poznać z innymi rowerami.

Rejs spędziliśmy na próbie ogarnięcia rozliczenia, którego podjął się Michał. Niestety w naszym przypadku nie były tak owocne jak rozliczenia Karola z kolegami: "Jak rozliczamy się za pizzę, to każdy musi oddać coś każdemu. Nikt nie wie ile miał zapłacić, ale zawsze każdy ma po wszystkim więcej niż na początku." - musisz nas nauczyć tej techniki :)


fot. Karol

fot. Michał


Podczas wpływania do portu Michał uraczył nas opowieścią o umocnieniach, bunkrach i armatach. W opowieści tej przewinął się też Schleswig-Holstein, ale nie był bohaterem pozytywnym.

GDAŃSK

W Gdańsku wypakowaliśmy swoje rowery, a raczej wybraliśmy sobie rower, który nam się najbardziej podoba spośród wszystkich wystawionych przez obsługę. Nie było nad tym żadnej kontroli, więc każdy mógł sobie wziąć co chciał i odjechać. Wybrałem swojego starego druha, z którym przejechałem już niejedno, więc zasłużył sobie na zakończenie tej wyprawy. 

Po przytroczeniu z powrotem naszych bagaży ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie miasta. Pokazywał nam je Wojtek, który tu niegdyś studiował. Najważniejsze, co mogliśmy zobaczyć to Neptun. Jak się zobaczyło Neptuna to już można uznać zwiedzanie za zaliczone (podobnie wygląda sprawa z Koziołkami w Poznaniu, czy Smokiem w Krakowie).


fot. Mateusz

Po Neptunie ruszyliśmy na dworzec, z którego ruszyliśmy do Poznania.

GDAŃSK - POZNAŃ, czyli koniec przygody

W pociągu pozostało nam jedynie wypić piwko zwycięstwa i umilać sobie czas rozmową. Na początku siedzieliśmy w przedziale rowerowym, aby potem przenieść się do przedziału obok. Pozdrawiam parę, która wracała z konwentu tatuaży (niestety nie znam Waszych imion). 
fot. Michał

fot. Michał

fot. Michał


I tak to minęło... Pociąg dojechał punktualnie, a nam zostało przebyć ostatnie 6 km do mieszkania.


EPILOG

Cóż... Tutaj kończy się moja opowieść. Wg mojego licznika przejechaliśmy 332,56 km (licząc od wyjazdu z biura do przyjazdu do mieszkania) w czasie 19:25:47 (czas czystej jazdy). Dało do średnią prędkość 17,4 km/h. Myślę, że całkiem nieźle, jak na pierwszy tak długi wyjazd. 

O dziwo podczas całej trasy nic się nikomu nie zepsuło. Nie strzeliła żadna dętka, żaden łańcuch, żadna rama, żadna noga. Nikt nie padł, wszyscy daliśmy radę. 

Dzięki chłopaki za świetną wyprawę. Mam nadzieję, że nie to ostatnia!

Pozdrawiam wszystkich, którzy przebrnęli przez wszystkie części tej relacji.
I tych co nie przebrnęli też pozdrawiam.*

Marcin



Inne części relacji:
Część IV - Zapiaszczone łańcuchy - z dala od morza, czyli dzień drugi
Część V - Zapiaszczone łańcuchy - plackiem na plaży czyli dzień trzeci


Relacja Karola:

*A co! Z gestem!




wtorek, 13 sierpnia 2013

Zapiaszczone łańcuchy - z dala od morza, czyli dzień drugi

USTKA


Tego dnia mogliśmy sobie pozwolić na nieco dłuższy sen. Budziki zaczęły nas męczyć dopiero o 7:00, więc mogliśmy się wyspać do oporu. Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy kanapki, porzucaliśmy kamyki psu i zaczęliśmy się szykować do drogi. 

fot. Marcin


"Franek" Wojtka, fot. Marcin


Postanowiliśmy jezioro Gardno ominąć stroną południową, do czego przekonał nas opis w przewodniku: "...trasa od północy jest bardzo dobra, bo pięć kilometrów prowadzenia rowerów po piasku odsiewa wygodnickich rowerzystów...". Zatem południe.


USTKA - SMOŁDZINO czyli lekki rozruch

Pierwszy odcinek tego dnia okazał się lekki, łatwy i przyjemny. Idealny na rozruszanie nóg, które przejechały dzień wcześniej niemal 130 km. Dodatkowo trasa wiodła przez pola, łąki i lasy, co pozwalało nam cieszyć się widokami. Przez pewien czas jechaliśmy tzw. "Trasą zwiniętych torów". Wiedzie ona starym nasypem kolejowym, dzięki czemu jest płaska, a zakręty nie są ostre. Znajduje się nieco ponad poziomem lasu, więc jadąc nią można podziwiać piękne widoki. 

fot. Karol

Ok. 11:00, po ponad 30 km. Zatrzymaliśmy się na pierwszą przerwę kanapkową. Wcześniejsze przerwy na trasie były jedynie na łyk wody, sprawdzenie trasy i usztywnienie bagażników. 
Pokrzepieni posiłkiem ruszyliśmy dalej, znów z planem ominięcia jeziora (Łebsko) od południa. 

fot. Mateusz

fot. Karol

SMOŁDZINO - ŁEBA czyli piach, bagna i komary

Ze Smołdzina wybraliśmy się w stronę Łeby ok 11:30, planowaliśmy być ok. 14:00 na obiedzie. Zważywszy na dystans jaki nam pozostał i fakt, że nie wybraliśmy trasy przez wydmy wydawało się to sensowne. Wydawało się...

Mniej więcej do miejscowości kluki wszystko szło idealnie. Trasa szła asfaltem, więc tempo było naprawdę niezłe. Popełniliśmy niestety błąd sugerując się mapą samochodową, więc nadrobiliśmy kilka kilometrów, co nie było jednak znacznym problemem. Problemy zaczęły się, gdy szlak rowerowy skręcił w pole. Przez kiepskie oznakowanie skręciliśmy nieco za wcześnie i zaczęliśmy się przebijać przez zapiaszczoną drogę w lesie, która skończyła się na jakimś polu. 
 
fot. Mateusz

Po konsultacji z ciocią nawigacją wróciliśmy na właściwą ścieżkę, ale nie była ona wiele lepsza. Jechaliśmy średnio 10 km/h omijając liczne dziury. Droga przypominała typowe czołgowisko. W pewnym momencie musiałem poprawić siodełko, bo od uderzeń na dziurach przekrzywiło się i zaczęło zagrażać miejscu, któremu zagrażać nie powinno. 


fot. Mateusz

W pewnym momencie czołgowisko skończyło się. Z ulgą powitaliśmy koniec tej drogi. Wjechaliśmy na bagna... Ścieżka była często tak wąska, że nie dało się prowadzić roweru, można było jedynie jechać. Co chwilę ocieraliśmy się o krzaki, co przy moim szczęściu musiało się skończyć kleszczem. O dziwo, nie trafiłem ani jednego podczas całej wyprawy. Gdy ścieżka skończyła się trafiliśmy na kładkę zapomnianą przez Boga i ludzi. Kładka składała się dwóch belek oraz rozpadających się szczebelek. Rower można było prowadzić albo na wysokości belek (po gwoździach), albo pomiędzy nimi (wtedy się łamały). Można też było olać kładkę i iść obok, ale kto by chciał iść bagnem... 

fot. Karol

fot. Marcin

fot. Wojtek


Na szczęście niedługo potem wyjechaliśmy na elegancką drogę, która prowadziła do Łeby na upragniony obiad. Co ciekawe przecięliśmy trasę szlaku pielgrzymkowego Camino de Santiago - co zauważył Michał, który kiedyś w Hiszpanii szedł tą trasą.

fot. Michał


O godzinie 15:00 po 70 kilometrach drogi przez piachy, czołgowiska i bagna dotarliśmy do Łeby. Jako, że byliśmy nad morzem zamówiłem sobie kurczaka (wstyd być nad morzem i nie zjeść kurczaka!). Po obiedzie czas na lody (tak, po obiedzie a nie przed!) i mogliśmy ruszać dalej...

ŁEBA czyli czas decyzji

Podczas obiadu musieliśmy zdecydować czy jesteśmy w stanie dotrzeć tego dnia do Władysławowa (ok 80 km), gdzie czekał na nas darmowy prysznic i nocleg, czy jednak zatrzymamy się gdzie indziej. Mimo naszych wcześniejszych perypetii nie nabraliśmy pokory i wierzyliśmy w sukces. Postanowiliśmy jednak cisnąć asfaltem, żeby nie wpakować się w kolejne bagna, wydmy, itp. 

Dodam jeszcze, że od kiedy poprzedniego dnia wyjechaliśmy z Jarosławca nie widzieliśmy morza. Obiecaliśmy Wojtkowi, że przed zachodem słońca je zobaczy...

ŁEBA - KARWIA czyli 80 km potu

Ruszyliśmy. Trasa wiodła nas asfaltem. Czasem drogami dość mocno uczęszczanymi, co znacznie zmniejszyło przyjemność z jazdy. Kilka razy oczywiście nie skręciliśmy tam gdzie trzeba, więc nadrabialiśmy kolejne kilometry  co po przejechaniu 80-100 już robi różnicę. 

Pierwszy dłuższy postój wypadł między miejscowością Wierzehucino, a Żarnowcem (ok. 30 km od Władysławowa). Stanęliśmy, żeby zjeść baton, wypić wody i poleżeć chwilkę na betonie. W tym miejscu kończy się zapis z GPS'a Karola. Dlaczego? Otóż w ramach zemsty za podobne czyny postanowił on zrobić bratu zdjęcie w momencie, w którym nie powinno się tego zdjęcia robić. Spowodowało to zawieszenie androida. W dawnych czasach mówiło się, że klisza pęka, a dziś. Cóż.



fot. Mateusz

fot. Michał

Zregenerowani ruszyliśmy dalej, ale każdy kolejny kilometr był dość ciężki. Mimo, że dawno przekroczyliśmy 100 km tego dnia, ciągle nie widzieliśmy morza. Odbiliśmy w jego kierunku dopiero za Żarnowcem w miejscowości Krokowa. Ogromnym plusem tego było zjechanie z głównej drogi i mniejszy ruch samochodowy.
Wreszcie po przebyciu 140 km dotarliśmy do Karwii...

KARWIA czyli romantyczna kolacja nad morzem

Do samej miejscowości wjechaliśmy ok. 21:30. Do Władysławowa zostało nam ok 15 km, co oznaczało ok 40-50 minut jazdy. Było już nieco zbyt późno, żeby jechać dalej, więc zdecydowaliśmy na postój tutaj. Kupiliśmy bułki, pasztet i wino, co było idealne na romantyczną kolację o zachodzie słońca.

fot. Karol

Po kolacji doprowadziliśmy rowery do miejsca, w którym zamierzaliśmy rozbić nasze obozowisko. Oprzątnęliśmy je z większych patyków i rozłożyliśmy namioty. Wypiliśmy piwko, porozmawialiśmy o życiu i ok. północy położyliśmy się spać. Byliśmy niemal u celu...

Tego dnia zrobiliśmy ok. 140 km. Dwa odcinki trasy (do zawieszenia się telefonu i po nim), wyglądają następująco:





Inne części relacji:

Część I - prolog
Część II - Dzień zero
Część III - Zapiaszczone łańcuchy - piachem i koparką czyli dzień pierwszy
Część IV - Zapiaszczone łańcuchy - z dala od morza, czyli dzień drugi
Część V - Zapiaszczone łańcuchy - plackiem na plaży czyli dzień trzeci

Relacja Karola:
Szlak rowerowy R10, czyli "co oni sobie do cholery myśleli?"