niedziela, 23 lipca 2017

Instax po Bieszczadzku

Trzy intaxowe Biesy z Czadami. Nie wyłączyłem datownika...




sobota, 15 lipca 2017

Przemierzając Prusy Wschodnie - Bumerang

K jak kontuzja

Sobotni poranek sponsorowała literka K jak kontuzja. Przeciążenie spowodowane kilometrami, trudnym terenem i warunkami pogodowymi, wykluczyły Wojtka z dalszej jazdy. Postanowił pojechać krótszą trasą do najbliższej stacji i wrócić do domu wcześniej. Przyjęliśmy to ze smutkiem zwłaszcza, że był z nami na każdej trasie i stanowi trzon Starej Gwardii. Dodatkowo wraz z Jego wycofaniem traciliśmy nawigatora, znającego te okolice jak własną kieszeń.

Po przedyskutowaniu sytuacji ruszyliśmy przygotować śniadanie spod znaku owsianki. Wyszło jej kapkę za dużo, dzięki mojej bezbłędnej dedukcji - "skoro owsianka z litra mleka na trzech to było za dużo, to na czterech z dwóch litrów będzie idealnie". To przemyślenie pochodzi z dnia poprzedniego, więc czuję się usprawiedliwiony.

W każdym razie śniadanie, pakowanie, pożegnanie i grupowe zdjęcie spowodowało, że wyjechaliśmy dopiero o 11. Brak Wojciecha dało się odczuć praktycznie od razu. Przez dwadzieścia minut krążyliśmy po Męcikale w poszukiwaniu właściwej trasy, co pozwoliło osiągnąć jeden z celów pobocznych każdej wyprawy - kręcenie pętelek.


Sesja na moście, fot. Marcin

Nie śmiej się dziadku z cudzego upadku

Po ustaleniu właściwego kierunku, droga prowadziła nas w stronę miejscowości Brusy. Ścieżka w samym Męcikale to ubita ziemia z kilkoma górkami i zakrętami. Wspominałem Wam, że piasek na feldze nie jest najbardziej przyjazną rzeczą dla klocków hamulcowych? Nie? Zatem piasek na feldze nie jest najbardziej przyjazną rzeczą dla klocków hamulcowych.
Zjazd górki, zakręt w lewo, zakręt w prawo, grząski fragment piasku, Kelly zarzuca tyłkiem, Kotlarek szoruje po glebie.
Co ciekawe musiałem jakoś wylecieć z roweru, bo nie przygniótł mnie w żaden sposób. Podobnie jak w przy upadku chłopaków skończyło się jedynie na drobnych obtarciach i heroicznym wgnieceniu na kasku. Nieco ucierpiał natomiast rower. Urwało się jedno z mocowań na sakwę i musiałem je związać sznurkiem. Rozwalił się także pancerzyk do linki przerzutki, przez co stopniowo traciłem kolejne przełożenia. Wieczorem zostały mi jedynie biegi z zakresu 6-8, co nie ułatwiało jazdy pod górkę.

Męcikał - Brusy, fot. Marcin


Później do Brusów szło już gładko i swobodnie. Udało się nawet zrobić zdjęcie w firmowej koszulce, która przez deszcze pozostawała schowana pod kurtką.

Firmowa koszulka, fot. Karol

Dalsza trasa na Wdzydze była również bezproblemowa. A raczej byłaby, jednak deszcz ignorując prognozę pogody, znów zaczął padać. Zaczęło się od mżawki i małego siąpienia, ale gdy delektowaliśmy się pstrągiem w Borsku padało już na całego.

Bumerang

Godzina 14:30 - raport taktyczny. Trzydzieści sześć kilometrów za nami, ponad osiemdziesiąt przed nami. Przypuszczalny deszcz przez cały dzień i piętnaście stopni. Prognozę na niedzielne zwiedzanie Gdańska  dopowiedzcie sobie sami.
W tym miejscu nastąpiła korekta planów. Pociągi z Laskowic Pomorskich odjeżdżają o 20:57 i 00:02. Do zrobienia znów około osiemdziesiąt w ponad sześć godzin. Wykonalne.

fot. Marcin

Ruszyliśmy więc przez asfalty, piachy i błota. Bąk, Kocia Góra, Czarna Woda. Z Czarnej Wody nadrobiliśmy nieco kilometrów, żeby wylądować w Złym Mięsie, zaliczając najbardziej epicką nazwę miejscowości w jakiej była Stara Gwardia podczas dotychczasowych wyjazdów.

Bez komentarza, fot. Marcin

Od Złego Mięsa poruszaliśmy się już tylko i wyłącznie asfaltami, które muszę przyznać są tam w bardzo dobrym stanie. Niedawno odnowione, wśród brzozowo - sosnowych lasów. Pawłowi udało się nawet wychaczyć w pewnym momencie kawałek czystej rzeki, żeby zaliczyć upragnioną kąpiel. Nie było to wiele, ale "jak się nie ma co się pragnie...". Mijaliśmy również stary młyn wodny, gdzie zatrzymania domagał się schowany w sakwie Start, ale niestety pogoda nie była zbytnio zachęcająca. 

Wdecki Park Krajobrazowy,fot. Marcin

Popas w Tleniu, fot. Marcin

I tak krok po kroku, po pięć, po dziesięć kilometrów, od miejscowości do miejscowości, od mapchecka do mapchecka, z małym postojem w Tleniu, udało się dotrzeć do Laskowic, czego nie omieszkałem oznajmić światu piszcząc piszczałką i unosząc rękę w geście zwycięstwa.

Na dworzec dojechaliśmy na godzinę przed odjazdem i na kilka minut przed ulewą. Tam mogliśmy się spokojnie oporządzić, przebrać, a Paweł zdążył w ostatniej chwili pożyczyć od gościa szlauch z wodą ("nie godzi się z brudnym rowerem do intercity wchodzić").

Laskowice, fot. Marcin

Te same Laskowice, fot. Marcin

Ostatnią niewiadomą była możliwość przewiezienia rowerów. Nasz pociąg nie miał takiej opcji, więc pozostało nam liczyć na dobrą wolę konduktorów. Laskowice okazały się na szczęście odwrotnością Konina, a połączenie prawie pustego pociągu i życzliwej obsługi pozwoliło nam wsiąść do wagonu.

Zgodnie z rozkładem, około 23:30 dobiliśmy na stację Poznań Główny. Sprawnie wyładowaliśmy rowery, przybiliśmy piątki i ruszyliśmy do domów wypić piwko podróżnika. 

Słynna piszczałka w akcji, fot. Marcin

Poznań Główny, fot. Marcin


Epilog właściwy

Wyjazd był zupełnie inny niż wszystkie do tej pory. Warunki nas nie rozpieszczały, a program kilometrowy trasy był dość napięty. Mimo odpuszczenia ostatniego dnia zrobiliśmy 240 km, co z dojazdem i powrotem z dworca daje wynik porównywalny z Burzowymi Szlakami w 2015 roku. Poziom trudności natomiast przebił wszystkie dotychczasowe. 

Nasze rowery dostały mocno w kość. Klocki hamulcowe nadawały się tylko do wymiany, a napędy skróciły swoją żywotność przez pracę w piachu. Również wywrotki spowodowały pewne straty, o czym pisałem na początku tej części relacji. Z całą pewnością sprzęt wymagał serwisowania.

Z innych ważnych sprzętowych tematów, piszczałka stała się elementem definiującym wyjazd - rozpoczynała każdy wyjazd, służyła jako odpowiedź na wiele trudnych pytań ("daleko jeszcze?, jak się czujesz? czy będzie padać?") i hamowała braci G gdy zapędzili się za daleko.

Pod względem ciekawych statystyk zaliczyliśmy w sumie trzy gleby, Paweł wyszarpał dwie kąpiele, przeprawiliśmy się jednym promem i zero razy nocowaliśmy pod namiotem. Co swoją drogą pozwoliło uniknąć niebezpiecznych dużych gałęzi. 

Mimo całego deszczu, mimo braku czasu, żeby posiedzieć nad jeziorkiem i poleniuchować, dawno nie byłem tak naładowany jak po tym wyjeździe. Dzięki chłopaki, że za uszy mnie wyciągnęliście z Koronowa i dzięki za całą wyprawę! Za rok znów ruszamy w poszukiwaniu kolejnych przygód!

Epilog epilogów - rower na myjni, fot. Marcin

Zobacz też:

Część III: Przemierzając Prusy Wschodnie - Bumerang

środa, 12 lipca 2017

Przemierzając Prusy Wschodnie - Zapiaszczone Łańcuchy vol. 2

Poranek

Budzik. Drzemka. Drzemka. Wstaję. Wiadomości - "Nawałnice przeszły przez Kujawsko-Pomorskie", "Zapowiada się deszczowy weekend", "Wizyta Donalda Tr..." stop, nieco za daleko. Rzut okiem na 3 niezależne prognozy - 1. Będzie padać, 2. Będzie padać dużo, 3. Dużo padać będzie. Niezależna pogoda nr 2. mówiła, że padać będzie do południa, a nr 3. że popołudniu. Któraś na pewno trafi. Może obie?

Nie będę strugał chojraka - w tym momencie moja motywacja nie była największa. Pierwszy zapis wyjazdu, który trafił do mediów był następujący:

Poranne wątpliwości (do tego z błędem), fot. Marcin

Nieco wzmocniony porządnym śniadaniem i poczuciem misji ruszyłem na dworzec, mierząc się po drodze z różnorakimi warunkami - deszcz, mocny deszcz, słaby deszcz, deszcz, chwila bez deszczu i (nie wiem czy wspominałem) deszcz. Dojechałem na około 15 minut przed odjazdem pociągu. Krótka narada - byliśmy gotowi, nikt nie chciał odpuszczać. Zatem w drogę. 

Nie umiemy selfie, fot. Marcin
Luksusy - pierwszy przejazd z rowerami nie upchanymi butem do przedziału, fot. Marcin

Bydzia

W Bydgoszczy okazało się, że poza Pawłem (który miał zapas dla siebie i całej rodziny) nikt z nas nie ma żadnych zapasów. Poza tym połowa ekipy była głodna. Tym samym ulepszyliśmy klasyczny początek (pitstop w biedronce) o bar mleczny + biedronka. Paweł był przeszczęśliwy. 

Szalona Kelly gotowa do drogi, fot. Marcin

Bar mleczny po dwustu metrach wyprawy, fot. Marcin

Droga przez Bydzię, fot. Marcin

Uczestnik wyprawy, którego pleców nie mogliśmy opublikować,
fot. Marcin

Uczestnicy wyprawy, których plecy mogliśmy opublikować, 
fot. Marcin

Pierwszy postój, mój kryzys narasta, fot. Karol

Po obiadośniadaniu piszczałka obwieściła wszem i wobec oficjalny start wyprawy. Miała ona podczas dalszej trasy oznajmiać start z każdego postoju (tzw. znak "na koń"). Pierwsze dwadzieścia kilometrów wiodło ścieżką rowerową na Koronowo wzdłuż drogi krajowej. Ta część trasy dała mi najbardziej w kość. Wiało, padało i było zimno. Trasa przypuszczalnie była ładna, ale w tych warunkach nie było woli, żeby cokolwiek podziwiać. Jechaliśmy.
W samym Koronowie dopadł mnie poważny kryzys. Byłem mokry, przemarznięty, a pogoda nie kwapiła się by zmienić coś w swoim postępowaniu. Gdyby Paweł nie kopnął mnie (metaforycznie) w ... (niedopowiedzenie) i nie zebrał szybko ekipy ("jedźmy, żeby Marcin nie mógł zawrócić") relacja mogłaby skończyć się w tym miejscu. Miałem szczerze dość.

Na Tucholę

Trasa po wyjeździe z miasta zmieniła się w lokalne i leśne drogi. Przebijaliśmy się przez urokliwe lasy w urokliwym deszczu, a ja wciąż zastanawiałem się co ja tu do cholery robię. Można było przecież zostać w domu. Z piwkiem. Na kanapie. A ja się tu w deszczu. Jak nienormalny.

Wszystko zmieniła przeprawa promowa w okolicy miejscowości Sokole-Kuźnica. To była magiczna psychologiczna granica, za którą momentalnie minął mi kryzys. Od tego punktu do końca wyjazdu nie ruszało mnie nic - deszcz, wiatr, piach, urwana sakwa, muczące krowy*. Nic.

Prom, który o dziwo kursuje, fot. Marcin

Przeprawa, fot. Karol

Kryzysy zażegnane, jedziemy - fot. Marcin

#instaNogi, fot. Marcin

Dalsza droga, kolejny pit-stop i moje rozważania czy wrzucenie brudnych nóg na insta jest ok (że niby Marcin podróżnik). Z racji braku w ekipie zbuntowanej nastolatki, za specjalistę w tej dziedzinie robił Karol. "Można pod warunkiem, że opiszesz tagiem #intrygujące." Niech tak będzie.

Na tych i innych rozważaniach ("Mógłbym tu zamieszkać" - Karol) minęła droga na Tucholę, gdzie czekał już ciepły, syty posiłek. Pizza o smaku duża. Nasza ulubiona.

ot i cała pizzeryja, fot. Marcin
Męcikał czy Swornegacie?

Podczas obiadu zrobiliśmy naradę, gdzie chcemy spędzić dzisiejszą noc. Zważywszy na fakt, że spełniły się obydwie prognozy na raz - ta mówiąca o deszczu przed południem i ta mówiąca o deszczu po południu, padło na nocleg pod dachem w jakiejś agroturystyce. Krótkie zebranie informacji - ile mamy sił, ile do przejechania, w jakim stanie są nasze rowery (zabłocone napędy, zdarte przerzutki) - pozwoliło zadecydować, że spośród Męcikału, Swornychgaci i Klocka, wybierzemy opcję nr 1. Udało się nawet zarezerwować nocleg.

Droga na Męcikał, fot. Marcin

Zostało około czterdzieści kilometrów do pokonania i dwie godziny względnego światła. Całkowicie wykonalne. Trasa wiodła przez asfalty aż do Raciąża, gdzie nawigator Wojciech zadecydował o jeździe na skróty (czyt. przez piachy).

Pozwoliło nam to jednak zobaczyć Gród Raciąż i przyniosło dość ucieszną historię, która miała miejsce na moście prowadzącym do owego grodziska.
Przejeżdżamy w kolejności Ja, (K)arol, (M)ateusz, Paweł, Wojciech. Z naprzeciwka przechodzi pewien (P)an:

P: Uważajcie, jest bardzo ślisko.
...
K: Co on powiedział?
M: Że jest ślisko
K: <bach>, <bum>, <jebut>
M: <jebut>, <bum>, <bach>

Szydzić zaczęliśmy dopiero, gdy okazało się, że chłopaki są cali i zdrowi. Nie jesteśmy w końcu złymi ludźmi. Aż tak.

Dojazd do grodu, fot. Marcin

Śliski most, fot. Marcin

Krótkie zwiedzanie grodu, kolacja (dla komarów), zadęcie w róg i jedziemy w dalszą drogę. Ostatni postój przy jeziorze Trzemeszno, w którym Paweł postanowił się zamoczyć ("zobaczę tylko czy woda jest mokra i wracam"). Trochę się przy tym niecierpliwiliśmy, ale oddajmy chłopakowi sprawiedliwość, że przy porannej biedronce naczekał się na nas dłużej.

Nocleg

Ostatecznie do agroturystyki dojechaliśmy o 22:30. Obmyliśmy rowery i sakwy z błota, wzięliśmy prysznic. W połączeniu z ciepłym, suchym noclegiem znacznie wzmocniło morale zespołu. Dzień zakończyliśmy rozmowami przy piwku i udaliśmy się spać.

Tego dnia zrobiliśmy 120 km przez asfalty, błota i piachy, w mało sprzyjających warunkach. W deszczu, zimnie i w deszczu. Daliśmy radę!


*Mucząca krowa to według Mateusza jedno z groźniejszych zwierząt, tuż obok wilka, niedźwiedzia, lochy z młodymi i parskającego konia

Zobacz też:

Część I: Przemierzając Prusy Wschodnie - Epilog do prologu
Część II: Przemierzając Prusy Wschodnie - Zapiaszczone Łańcuchy vol. 2
Część III: Przemierzając Prusy Wschodnie - Bumerang

poniedziałek, 10 lipca 2017

Przemierzając Prusy Wschodnie - Epilog do prologu

Rys historyczny

Weekendowy wyjazd rowerowy wszedł już na stałe do kalendarza Starej Gwardii i mało kto potrafi sobie wyobrazić rok bez tej imprezy. Tym razem jednak nasza lojalność została poddana ciężkiej próbie...

Jak zawsze w takich przypadkach nic nie zapowiadało problemów. Ustaliliśmy, że w tym roku ruszamy trasą z Bydgoszczy do Gdańska czyli używając ukochanego przez Karola języka: Bromberg - Danzig. Z powodu tejże miłości została wybrana nazwa wyjazdu: Przemierzając Prusy Wschodnie. Nazwą roboczą było jak zawsze Inżynierowie na Pedały 2017.
Trasa przebiegała przez Bory Tucholskie i Kaszuby, co oznaczało dużo kilometrów, dużo jezior i dużo piachów. Dla każdego coś miłego. Wstępnie plan przedstawiał się następująco:


Przygotowania

Przygotowania przebiegały dość standardowo - zamawianie sakw na ostatnią chwilę, planowanie trasy dopiero w pociągu, przejazdy rozgrzewkowe na tydzień przed wyjazdem. I oczywiście najważniejszy punkt programu - nie kupienie jedzenia dzień przed, żeby pierwszy przystanek zrobić w popularnym supermarkecie, po przejechaniu mniej niż kilometra.

Ważny element ekwipunku dostałem na urodziny od Michała. Był to profesjonalny, wyczynowy sygnalizator dźwiękowy. Co ważne nie zabrał go swojej córce, a własnoręcznie kupił. Jakoby.
Piszczałka, fot. Marcin

Czarne chmury

Wszystko szło doskonale. Mieliśmy około dziesięciu śmiałków gotowych wyruszyć z nami w piachy i błota. Gwiazdy światowego formatu dobijały się, by móc z nami pojechać, a Lance Armstrong zaproponował wsparcie medyczne w razie spadku mocy. Stopniowo jednak ekipa zaczęła się kruszyć. Problemy terminowe, remonty dachu, opieka nad nowonarodzonymi szkrabami i ospa wietrzna przetrzebiły szeregi wesołej kompanii. 
Znak zapytania nad wyjazdem postawiły dwóm uczestnikom kolana, które postanowiły się popsuć. W tym jednak przypadku chłopakom udało się ustabilizować sprawę by rzucić się z nami w wir przygody.
Prognozy również nie były najbardziej optymistyczne. Piątek i niedziela silne opady, sobota - opady przelotne. Sporadyczne burze, miejscowe gradobicia i potencjalnie niebezpieczne duże gałęzie. Ostatni uczestnik wyjazdu poległ z tego powodu o 5 rano w dniu wyjazdu. Zaatakowany przez dziką nawałnicę podczas trasy na dworzec zarządził taktyczny odwrót do domu. 

Po wszystkich perypetiach, została grupa do zadań specjalnych: Mateusz, Paweł, Ja, Karol i Wojciech. 

Mateusz, Paweł, Ja, Karol i Wojciech, fot. Karol

Zobacz też:

Część I: Przemierzając Prusy Wschodnie - Epilog do prologu

Poprzednie odsłony: