środa, 27 sierpnia 2014

Przemierzając Wielkopolskę - Wałami Warty czyli dzień drugi

OBÓZ

Dnia drugiego obudziliśmy się skoro świt o godzinie 9:00. Dla pewności poleżeliśmy jeszcze godzinkę i zaczęliśmy się ogarniać. Dzień zapowiadał się na gorący i leniwy. Nasze ruchy dostosowały się do niego idealnie, więc zanim się ogarnęliśmy zastała nas niemal 11:00. 

Przed wyjazdem stwierdziłem, że wczoraj mimo długiego dystansu było mało "advenczeru" - przygód, które moglibyśmy pozostawić dla potomnych. Ci, którzy oglądają dużo filmów wiedzą co przynoszą takie słowa...





DO ŚREMU

Zapowiadana temperatura powili zaczynała dawać o sobie znać. Z tym większą ulgą przywitałem leśną drogę i cudowny chłód lasu. Czar prysł dość szybko i wróciliśmy na otwarte pola. Po 10 kilometrach zrobiliśmy krótki postój na kontrolę mapy. Postój przy sklepie. Kupiliśmy tam po batoniku. I drożdżówce. I lodzie. 

Ostatecznie w miejscowości Dalewo, przy orliku spędziliśmy ok. godziny. Leniwe powietrze nie mobilizowało. Niemniej jednak do pokonania mieliśmy jeszcze 40 km (wg zaczarowanej mapy), więc w końcu zebraliśmy się do kupy i pognaliśmy do Śremu, gdzie mieliśmy wjechać na Nadwarciański Szlak Rowerowy.

W Śremie mieliśmy ostatnią okazję na zrobienie zapasów żywnościowo- wodnych. Kupiliśmy jabłka, batony, bułki i wodę. Będąc prawdziwymi mistrzami planowania uznaliśmy, że najmądrzej będzie wciągnąć wszystko na miejscu. 

Pobłądziliśmy chwilę po samym mieście, spytaliśmy pięciu osób o drogę, zrobiłem zdjęcie armacie i wjechaliśmy na nasz Szlak. Początek był na prawdę rewelacyjny. Ścieżka prowadziła wzdłuż Warty w cieniu drzew, który tego dnia był dobrem deficytowym. 


WAŁAMI WARTY

Kiedy opuściliśmy miasto ścieżka rowerowa zmieniła się w wał przeciwpowodziowy. Można by uznać, że trasa była malownicza, gdyby nie brak jakiegokolwiek cienia na odcinku 40 km. No dobra, co 10 km zdarzało się drzewo, które zasłaniało słońce na fragmencie wału.

Takie kombo bardzo raniło moją cerę (bo po co brać olejek z filtrem na rower) i wyciągnęło ze mnie siły szybciej niż 120 km poprzedniego dnia. Dodatkowo nasze zapasy żywieniowe ograniczały się jedynie do kilku herbatników skitranych przez Wojtka, który okazał nieco lepsze gospodarowanie pożywieniem. Mieliśmy co prawda wodę, ale jej zapasy topniały dość szybko w takim skwarze.




Pod koniec wału spotkała nas pierwsza atrakcja tego dnia. Były to krowy wypasające się na wale. Oczywiście musieliśmy przystanąć na sesję z mućkami. Miało być z tego zdjęcie grupowe, ale zanim Karol wyciągnął swój sprzęt, nadbiegły psy pasterskie, które zapędziły krowy na pastwisko poniżej. Mimo, że były one wielkości średnio wyrośniętego lisa (psy, nie krowy), radziły sobie zaskakująco dobrze z półtonowymi zwierzakami.
Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej mijając zamyślonego pasterza.


(NOT SO) FAST FOOD

Po 40 km przy lejącym się z nieba żarze poczuliśmy potrzebę obiadu. Zbliżające się Nowe Miasto nad Wartą zwiastowało niechybne napełnienie żołądków. Nie mogło być jednak zbyt łatwo. Pierwsza restauracja chciała nas przyjąć na obiad, ale nie w zatrważającej liczbie pięciu(!) osób. Oczywiście powiedzieli nam to jak mieliśmy już spięte rowery zachęceni "oczywiście, że można się zatrzymać na obiad". Zażenowani sytuacją pomknęliśmy do kolejnej knajpy, którą wskazał internet. Okazała się zamknięta od pół roku. Widać w Nowym Mieście się nie jada.
Uratował nas nieśmiertelny kebab, który jest wszędzie, jest zawsze otwarty i zawsze ma duży przerób - legendy mówią, że w sercu Amazońskiej puszczy też jest buda z kebabem, ale być może to tylko plotki. Po kebabie przyszedł czas na lody na Orlenie. Ze względu na dużą koncentrację dresów na metr kwadratowy (jak się później okazało było tak w całej okolicy) i pamiętne "Synu. Jebnij basem!" (autentyk) ulotniliśmy się stamtąd jak najszybciej.

WPŁAW PRZEZ WARTĘ?

Upał zelżał, a ja czułem, że znów mogę pokonywać mile. Następnym punktem naszej trasy była przeprawa promowa. Internet nie wiedział w jakich godzinach kursuje, więc liczyliśmy na fart lub pobliski most kolejowy jako plan B.

Po kilku kilometrach (w miejscowości Wolica Kozia) mijająca nas para zaproponowała nam zobaczenie pobliskiej wieży widokowej. Mimo niemal 200 km w nogach postanowiliśmy zobaczyć, o co z nią chodzi. Przejrzystość powietrza była dość dobra, więc zapowiadało się nieźle. Dzięki tej przejrzystości mogliśmy idealnie zobaczyć otaczające wieże korony drzew - jej szczyt był idealnie na wysokości koron. Serdecznie gratuluję wykonawcom/pomysłodawcom projektu. 

Pokrzepieni wiarą w dobre inwestycje ruszyliśmy dalej. Drogę umilił przyjemny las i mniej przyjemne drechy rzucające K. i Ch. z Golfa. Mniej więcej w tym miejscu przykra przygoda spotkała mój licznik rowerowy. Po kolejnym zawieszeniu się (tak, chodzi o to proste urządzenie z kilkoma funkcjami i nie, nie wiem jak coś tak prostego mogło się zawiesić) bez możliwości restartu, zaliczył bliskie spotkanie z asfaltem. Po 1500 km razem zapewne powinienem powiedzieć, że będzie mi go brakowało. Ale nie powiem.

Tak czy owak dotarliśmy do promu, który w soboty kursuje w godzinach 6-10. Osoba, która projektowała tę trasę rowerową prawdopodobnie nie sądziła, że ktokolwiek nią pojedzie. Tyle w kwestii farta. Pojechaliśmy w stronę mostu kolejowego. Jazda po starych deskach ok. 10 m nad powierzchnią ziemi/wody skutecznie wypełniła niedostatki "adwenczeru" wyprawy. 

POSZUKIWANIE OBOZOWISKA

Ni stąd ni zowąt zrobiła się 20:00 i nadszedł czas, by szukać miejsca do spania. Asfaltami dotarliśmy do Czeszewa, które na mapie miało namalowany namiocik. Znajdowały się tam aż dwa pola biwakowe. Do jednego prowadził prom (ten aż do 18:00), a w drugim odbywała się impreza disco polo. To jeszcze może byśmy przeżyli, ale jak wspominałem wcześniej kręcąca się ogromna ilość drechów skutecznie nas zniechęciła. Pozostała opcja rozbicia się na dziko. 

Wyjechaliśmy z Czeszewa i wbiliśmy w pobliskie lasy w poszukiwaniu polany do rozbicia się na dziko. Zaraz za nami do lasu wjechał leśniczy, który niezbyt dyskretnie (ciężko dyskretnie w nocy jechać jeepem po lesie) podążał naszym śladem. Ogromna ilość komarów nie pomagała w planowaniu dalszych kroków, więc postanowiliśmy, że pojedziemy dalej i zobaczymy co się stanie. 

Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło po tym jak uśmiechnęliśmy się do Pana w Ośrodku Dolina Warty. Pan pozwolił nam rozbić się na terenie ośrodka, udostępnił toalety, prysznic oraz miejsce na ognisko. Coś takiego pozwala odzyskać wiarę w ludzi. Sam ośrodek wyglądał naprawdę imponująco - przemyślany, zadbany, myślę, że spokojnie można go polecać. 

Ogarnęliśmy się, wciągnęliśmy grilla, wypiliśmy piwko i poszliśmy spać. Ot co.

PODSUMOWANIE

Tego dnia zrobiliśmy jedynie 80 km, jednak upał wyciągnął ze mnie więcej sił niż poprzednie 120 km we względnym chłodzie. Myślę, że nawet leżenie na plaży przy takiej temperaturze wyciągało by siły, więc taki dystans był niezłym wyczynem. Dzień sam w sobie był jednak o wiele ciekawszy niż poprzedni, obfitował w kilka przygód, a zakończenie zaskoczyło nas wszystkich. Co przyniesie ostatni odcinek wyprawy? Kolejna część relacji niebawem. Zapraszam

Zapis trasy na postawie śladu GPS Karola:

sobota, 23 sierpnia 2014

Przemierzając Wielkopolskę - Zaczarowana mapa czyli dzień pierwszy

POCIĄG


Plan naszej trasy zakładał rozpoczęcie jazdy z Leszna, a zakończenie jej w Koninie (brzmi dobrze, co nie?). Zdecydowaliśmy się na dotarcie na punkt startu pociągiem, który ruszał o 8:30. Zebraliśmy się kwadrans przed odjazdem, wpakowaliśmy rowery do przedziału bagażowego, pospinaliśmy je razem i poszliśmy ustalać trasę. 


Pociąg trząsł się, zgrzytał i sapał. Mimo tego, ku naszemu zdziwieniu, skład nie rozpadł się i zgodnie z rozkładem wtoczył się na leszczyńską stację.



LESZNO - POCZĄTEK TRASY

Ok. 10 wyciągnęliśmy rowery na zewnątrz i mogliśmy ruszać w trasę. Zostaliśmy jeszcze zaczepieni przez Panią konduktor, która spytała o cel podróży oraz przez Pana konduktora, który stwierdził, że za jeżdżenie po peronie płaci się 100 zł. Widać każdy chciał się podzielić czymś swoim.

Niezrażeni ruszyliśmy dalej do pierwszego pit-stopu, którym była pobliska Biedronka. Zjedliśmy po batonie, kupiliśmy antyrosyjskie jabłko, antyniemiecką bułkę z bananem i wodę. Po prostu wodę. Tak zaopatrzeni mogliśmy zacząć prawdziwą wyprawę. 


Dość szybko wydostaliśmy się z Leszna przejeżdżając obok dwóch firm naszych klientów. Kilka kilometrów jechaliśmy asfaltami, aż w końcu udało nam się wjechać na leśne ścieżki. Znaleźliśmy się w Przemęckim Parku Krajobrazowym. 
Pierwszy postój na trasie odbył się on przy jeziorze Dominickim. Okolica wyglądała jak ulice nadmorskich miejscowości. Pełno było automatów, rowerków, kebabów i kurczaków. Jakby ktoś szukał to znalazł by się także gofer. Ale nikt nie szukał.
Rozbiliśmy się na pomoście przy jeziorze. Mateusz od razu wykorzystał dobrą pogodę i wskoczył do ciepłej i przejrzystej wody. My zdecydowaliśmy, że lepiej jest zająć się wyjadaniem naszych zapasów. Było tak przyjemnie, że nie chciało nam się stamtąd ruszać. Niestety plan dnia na to nie pozwalał. Po pół godzinnym popasie ruszyliśmy dalej.


PRZEMĘCKI PARK KRAJOBRAZOWY

Jechaliśmy przyjemną trasą, w cieniu drzew do Jeziora Białego, które okrążyliśmy. Dalej przecięliśmy Jezioro Wieleńskie i ruszyliśmy w górę mapy, wzdłuż jezior: Olejnickiego i Przemęckiego. Po drodze trafiliśmy na szlak edukacyjny, ale jedynie Wojtkowi chciało się czytać informacje na tablicach. Oznaczenie szlaku było na tyle cudowne, że ścieżka którą jechaliśmy przestała istnieć, a my poruszaliśmy się pomiędzy drzewami. Korzystając z mchu na drzewach, pozycji słońca na niebie i GPSu Karola wyrwaliśmy się na normalną ścieżkę i polecieliśmy dalej.
Nasze żołądki zaczęły domagać się obiadu. Stanęliśmy przy sklepie i dowiedzieliśmy się, że najbliższa restauracja znajduje się kilka kilometrów dalej w Buczu. Budka z kebabem była bliżej, ale delikatnie mówiąc nie wzbudzał naszego zaufania.
Pierwszą reakcją na ową restaurację było "Serio tu chcemy zjeść?". Pani wyglądała na naprawdę zdziwioną faktem, że ktoś chce zamówić jedzenie. Przybytek ten raczej utrzymywał się ze sprzedaży piwa lokalnej ludności. Pomimo naszych obaw schabowy i wątróbka były naprawdę smaczne i świeże. Nasyceni i szczęśliwi mogliśmy zmierzyć się z dalszymi wyzwaniami na ten dzień.
Było ok 16:00, a my mieliśmy za sobą 60 km, czyli prawie cały plan kilometrowy na dziś. Wg zaczarowanej mapy Wojtka powinniśmy tu być po 30, a za kolejne 30 mieliśmy znaleźć się na naszym polu biwakowym. Zapowiadało się ciekawie...


DO CICHOWA

Druga połowa trasy nie obfitowała w ciekawe wydarzenia. Lecieliśmy głównie asfaltem i robiliśmy postoje przy kościołach co 10-20 km. W Wonieściu postanowiłem wykorzystać piękne światło i zrobiłem kilka zdjęć moim ulubionym Startem 66. Film czeka ciągle na wywołanie i jestem na prawdę ciekawy co z niego wyjdzie. 


Po 60 (z zakładanych 30) kilometrach dotarliśmy do pierwszej bazy w Cichowie. Po ciemku znaleźliśmy ośrodek, w którym mogliśmy rozbić namioty. Po wielu obozowych doświadczeniach umiem go rozbijać jedną ręką i z zamkniętymi oczami. Mając do dyspozycji jeszcze ręce chłopaków obóz rozłożyliśmy się ekspresowo. Chęć zjedzenia kolacji i napicia się zasłużonego browarka dodatkowo nas zmotywowały. 
Porozmawialiśmy sobie, skorzystaliśmy z dobrodziejstw ośrodka (prysznica, toalety i prądu) i poszliśmy spać.

PODSUMOWANIE

Zamiast zakładanych 70 km przebyliśmy ok 120 dzięki zaczarowanej skali Wojciechowych map. Pod koniec porównaliśmy ich wskazania z GPSem. Mapa pokazywała 10 km, GPS w linii prostej ponad 20. Szacowanie dnia następnego postanowiliśmy powierzyć cyfrowej technologii.
Dzień był przyjemny. Połowa trasy przebiegała przez leśne ścieżki, blisko jezior, a druga połowa mało uczęszczanymi asfaltami. Pogoda była idealna na rower - nie za ciepło, nie za zimno. Byliśmy ciekawi co przyniesie kolejny dzień. Czy będzie obfitował w przygody?

Zapis trasy na postawie śladu GPS Karola:

INNE CZĘŚCI RELACJI:


RELACJA KAROLA :

Stara Gwardia na szlakach nadwarciańskich

czwartek, 21 sierpnia 2014

Przemierzając Wielkopolskę - Geneza

GENEZA
                 
Rok temu grupa mężnych śmiałków pokonała nadmorską trasę Kołobrzeg – Hel podczas wyprawy nazwanej ZapiaszczoneŁańcuchy. Pewnie niektórzy z Was wiedzą, że takie wydarzenie zostawia na kruchej ludzkiej psychice trwały ślad, więc jeszcze dobrze nie wróciliśmy, a już knuliśmy gdzie by tu dalej pojechać. 

Pierwszym pomysłem była trasa Odra-Nysa po stronie niemieckiej. Po wielu naradach, negocjacjach i uczonych dysputach zdecydowaliśmy się na bardziej lajtowy pomysł – Parki Krajobrazowe Wielkopolski. Trasa zakładała ok. 60 km dziennie, opalanie i drinki z palemką. Były mapy z dokładnie wyznaczonymi szlakami i noclegami. W porównaniu z zeszłorocznym pchaniem przez 10 km przez piach zapowiadało się luźno. Ale czy tak było?

W trasę tę wybraliśmy się w składzie z zeszłego roku powiększonego o liczne grono nowych zapaleńców zwabionych naszym poprzednim sukcesem. A raczej byłoby powiększone, gdyby wszystkim pasowało. Ale nic to. Za rok na bank się uda. W sumie nie powinno się zmieniać zwycięskiego składu.


Od lewej: Karol, Mateusz, Marcin, Michał, Wojtek
fot. Karol

Potrzebna była jeszcze epicka nazwa wyjazdu. Chcieliśmy nawiązać do poprzednio-rocznej (stąd pomysł na "Zabłocone Łańcuchy"), ale Inżynierowie na Pedały 2014 jakoś bardziej chwyciła w tym roku. Tak czasem bywa.

SEZON PRZYGOTOWAWCZY

W tym roku mam zdecydowanie bliżej do pracy niż w zeszłym, więc same dojazdy nie dawały mi takiego przygotowania jak poprzednio. Trzeba było przedsięwziąć pewne kroki w celu zbudowania formy. 

Raz w tygodniu po pracy z Mateuszem uderzaliśmy na rowerach w różne rejony Poznania. Udało nam się odkryć dzięki temu kilka naprawdę fajnych tras, które mogę Wam spokojnie polecić.

Najczęściej uderzaliśmy na Strzeszynek, Kiekrz ze względu na mały dystans jaki mamy z naszej pracy. Trasa jest fajna jeśli chodzi o liczbę kilometrów, fajne widoki i przyjemne drogi. Po objechaniu Kiekrza wracamy przez Strzeszynek na Rusałkę i Sołacz. Po przejechaniu zaledwie 40 km mijamy cztery jeziora, a sporą część trasy jedziemy drogami/ szlakami rowerowymi.

Srebrny medal ulubionych szlaków przyznaliśmy trasie na Jezioro Swarzędzkie. Jedziemy przez Maltę, Staw Olszak, Browarny, Młyński i Antonienk. Następnie objeżdżamy Jezioro Swarzędzkie i wracamy z powrotem. Razem z dojazdem z pracy i do domu wychodzi mi ok. 50 km. Rewelacyjna trasa z super widokami. Spokojnie mogę polecić każdemu.

Absolutnym czempionem jest jednak dojazd do Puszczykowa. Jedziemy ścieżką wzdłuż Warty, która jest wręcz genialna. Wąska, kręta ze wspaniałym widokiem na rzekę. Jedyną trudnością, jest przejazd przez piaszczystą drogę, która przywodzi na myśl Diunę. Kilka razy musiałem zsiąść z roweru, żeby sprawdzić czy nie zaatakuje nas Czerw Pustyni. Poza tym większość czasu jedzie się przyjemnym leśnym duktem.

Po przejechaniu tych wszystkich tras na liczniku miałem ok. 1200 km (licząc od początku roku), co dało niezły wynik i wróżyło dobrze na nadchodzący wyjazd.


PAKOWANIE

Ze względu na to, że upłynniłem Rometa (zwanego również Czołgiem), a nabyłem zupełnie nowe cudo, musiałem kupić nowy bagażnik. Dodatkowo chciałem wyposażyć się w nowy śpiwór – taki, który nie będzie zajmował mi całej kieszeni w sakwie. Termin dwóch dni przed wyjazdem wydawał się najbardziej rozsądny na takie rzeczy. O dziwo obie te rzeczy dostałem od ręki, więc mogłem być spokojny. 

Po założeniu bagażnika z objuczonymi sakwami mój rower dostał jakieś -15 do lansu. Z dodatnich punktów pozostały jedynie punkty ciężaru. I to całkiem sporo. Jego masa zaczynała niebezpiecznie zbliżać się do masy zeszłorocznego Czołga. Pewnie nie powinienem był brać mojego zapięcia, które zapewne wcześniej służyło do przywiązywania najbardziej rozjuszonych byków na całym pastwisku. 

Niemniej jednak, niewzruszony tym, nie chciałem* nic zmieniać. Przygoda nadciągała.

fot. Ja

*Czyt. Nie chciało mi się.