środa, 30 grudnia 2015

Los fotografos de dwa tysiącos piętnastos*

Jak wyglądał fotograficznie mój rok 2015? Można by rzec: "dwa tysiące piętnasty ciekawym rokiem był". 

Obecnie, głównie obracam się w dwóch dziedzinach fotograficznych - w portretach i architekturze. Portretowi poświęciłem w tym roku mniej czasu i energii - ze względu na inne aktywności, które dość mocno mnie ostatnio pochłonęły. Nie oznacza to jednak, że nie osiągnąłem fajnych rezultatów, w czym pomogły cudowne dziewczyny, z którymi pracowałem - Asia, Ania i Karolina.
Ciężko mi wybrać ulubiony portret 2015, więc musicie to zrobić sami :)



Bardzo ciekawe rzeczy działy się w tej drugiej dziedzinie. Odwiedziłem w tym roku kilka miejsc, mając ze sobą mój ulubiony aparat - Starta 66. Narodziła się tym samym seria "Moje podróże ze Startem". Powstał nawet hashtag #MojePodrozeZeStartem, który pewnie podbiłby internety, gdyby nie #fivegoalsinnineminutes. Internet, internetem, ale powstanie na pewno fajna seria, z której będzie solidny album.
A co ów Start zobaczył wartego pokazania? Ano, zobaczył okolice Barcelony, centrum Londynu i trasę do Puszczykowa. Niby "czego można chcieć więcej?", ale zdradzę Wam w sekrecie, że Start wybiera się w przyszłym roku do Niemiec i do Belgii. Tylko ciii, żeby się nie wydało.

Spośród zdjęć z tym hasztagiem moimi ulubionymi są:



Jednak Start przyniósł mi coś z zupełnie innej ligi. Moim nieskromnym zdaniem jest to najlepsza fotografia, jaką zrobiłem do tej pory. A na pewno jest moją ulubioną.


Z kolei mój Tata wydał w tym roku (ba! w tym miesiącu nawet) wspaniały album ukazujący Żary z perspektywy Camery Obscura. Zachęcam do kupienia ;)


Natomiast jeśli chodzi o Jego najlepsze zdjęcie 2015, to moim typem są żarskie kamienice złapane wielkim formatem.


Tym oto sposobem dotarliśmy do końca podsumowania i roku. 
Wydarzyło się w nim na prawdę wiele. Jestem bogatszy o kolejne doświadczenia (co w teorii oznacza, że mądrzejszy) i o fajne zdjęcia. Na nadchodzący 2016, życzę Wam przede wszystkim pasji dla tego, co robicie - cokolwiek by to nie było. Trzymajcie się ciepło!

Marcinos

* jakby jakimś dziwnym trafem czytała to Ola, to wiem, że powinno się mówić: "dos mil quince"

niedziela, 18 października 2015

Z miłości do sportu, czyli Karolina w obiektywie

Zapraszam Was do obejrzenia sesji z Karoliną, która jest pasjonatką aktywnego i zdrowego trybu życia. Polecam zajrzeć na Jej https://analitykadietetyczna.wordpress.com/. Ale najpierw obejrzyjcie efekty z tego spotkania:








poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Burzowymi Szlakami - Zaklinacze słońca

Zimno i pada

Niedzielny poranek powitał nas raczej chłodno. Wilgoć, wiatr (a wiadomo - "najgorszy jest wiatr") obniżały jeszcze bardziej odczuwalną temperaturę. Poratowaliśmy się gorącą herbatą w barze na recepcji i wciągnęliśmy śniadanie. Długo próbowałem ignorować żebraka, który przyszedł po jedzenie. Niestety mój opór okazał się niewystarczający wobec łaszącego się kota i kilka kawałków szynki wylądowało na podłodze. Kot kocim zwyczajem nie okazał wdzięczności, uznał to za kolejny dowód na wyższość swojej rasy na ludzką.

Po posiłku złożyliśmy obozowisko. Cały czas z głowy nie mógł mi wyjść fragment piosenki Kazika - "tylko zimno i pada, zimno i pada". Dało się odnieść wrażenie, że zrobiło się jeszcze chłodniej. Sytuację starał się uratować Paweł zaklinając słońce - "wczoraj jak się posmarowaliśmy olejkiem do opalania to od razu się pogoda poprawiła". W tym czasie Wojtek próbował zaklinać samego siebie kocem termicznym, a reszta ekipy po prostu ubrała długi rękaw.

fot. Marcin

 
Zaklinanie słońca, fot. Marcin

fot. Marcin

Komu w drogę

Czary Pawła miały zadziałać z pewnym opóźnieniem, więc padło polecenie "na koń" i ruszyliśmy w ostatni odcinek trasy. Mieliśmy do pokonania trzydzieści kilometrów do Bornego Sulinowa, a potem trzydzieści kilometrów do Szczecinka. Jak łatwo policzyć w sumie miało to dać pięćdziesiąt dwa kilometry.
Żeby nie tracić czasu, pierwszy postój zrobiliśmy po pięciu minutach jazdy, na pobliskiej stacji benzynowej, w celu posilenia się kawą i muffinem. Po wzmocnieniu można było ruszać do następnego pit stopu, który zastał nas szybciej niż się tego spodziewaliśmy. Po kolejnych dziesięciu minutach jazdy, Paweł spóźnił się z redukcją przerzutki pod górkę, a jego łańcuch doszedł do wniosku, że w takich warunkach nie będzie pracował. Myślę, że w tym momencie Pawła rower zapracował na imię Emeryt, choć wpadliśmy na to dopiero później.
W każdym razie my dostaliśmy darmową przerwę na herbatniki, a Paweł życiową lekcję, żeby nie zmieniać biegu jak się dusi ostro pod górę.

fot. Karol

Dalsza trasa przebiegała spokojnie z drobnymi zatrzymaniami na map-checki (mapa, woda, wytarcie potu, goł) i Instagramki. Z ciekawszych rzeczy minęliśmy pastwisko byków. Chcieliśmy porobić zdjęcia, ale ich harde spojrzenie dawały do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani.

 fot. Wojtek

Tama

Kilka kilometrów przed Bornym Sulinowem odbiliśmy, żeby zobaczyć tamę na rzece Piławie. Można tam było wsłuchać się w szum wody i popatrzeć na błękitną toń nurtu*. Skorzystaliśmy oczywiście z okazji do udokumentowania wyjazdu. Nikt nie posiadał selfi stika, więc musieliśmy prosić siebie nawzajem o zdjęcie. Jak zwierzęta...
fot. Michał

 Zrób takie, że niby jestem zamyślony, fot. Marcin

I see dead buildings

Kiedy nasyciliśmy nasze dusze widokiem płynącej rzeki, trzeba było nasycić żołądki czymś konkretniejszym. Pytania "daleko jeszcze" zaczęły przybierać na sile, więc trzeba było się spinać. Niedługo później wjechaliśmy do Bornego Sulinowa, od strony budynków wybudowanych na wypadek zombi apokalipsy. W odpowiedniej stylizacji.
Chłopaki łaknęli ciągle bardziej duchowej strawy niż strawialnej i trzeba było ich niemal ciągnąć siłą. Po krótkich negocjacjach zgodzili się iść coś zjeść, pod warunkiem, że jeszcze tam wrócimy. Obiecaliśmy to. Nie takie, rzeczy się obiecywało...

fot. Marcin

Tam w oddali to ja robię zdjęcie poniżej, fot. Karol

A to zdjęcie zrobione przeze mnie w trakcie powyższego, fot. Marcin

Szczecinek

Po wciągnięciu pierogów przez siedem ósmych składu (i kebaba przez Karola) i powrocie do Zombi Bloków w celu zrobienia kilku instagramków, ruszyliśmy na Szczecinek. Na trasie nie działo się nic szczególnego, poza konkursem kierowców z serii, który przejedzie bliżej nas. To było tylko kilka kilometrów, ale nie było opcji, żeby je jakoś sensownie ominąć.

Reszta szlaku prowadziła przez lokalne asfalty przeplatane z leśnymi ścieżkami. Ok piętnastej dotarliśmy do celu. Zakup biletów, szybka kawa na statoilu i galopem na Szczecinek - Chyże (żeby na cwaniaka wpakować się do składu przed wsiadającymi w Szczecinku właściwym).

 Wjazd na 20-tkę, fot. Karol

Story time

Powrót pociągiem relacji Kołobrzeg - Poznań w dniu zakończenia sunrise'u była elementem, którego obawiałem się najbardziej. Na szczęście PKP było przygotowane i pociąg liczył dwa składy. Dzięki temu dało się zapakować nasze osiem krążowników szos. Niektórzy załapali się nawet na miejsce siedzące. Mi się udało usiąść blisko innego kolarza, który uraczył mnie fascynującą historią swojego życia.

fot. Michał
Bedtime stories, fot. Michał


Około dwudziestej przybiliśmy do poznańskiego portu. Zrobiliśmy epickie zdjęcie (niestety bez Pawła, który wysiadł wcześniej) i rozjechaliśmy się do domów z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Garść statystyk

W trzy dni zrobiliśmy ok. 260 km ze średnią prędkością jazdy 19.2 km/h. Przejeżdżaliśmy po asfaltach, drogach leśnych, bezdrożach leśnych, drogach polnych i w śladzie po przejeździe traktora. Chodziło po nas 1,5 kleszcza na osobę, a kilka z nich zdążyło się wbić. Na mój i Pawła namiot spadło w sumie 0 dużych gałęzi. Szalona Kelly niemal rozjechała wiewiórkę (czym powtórzyła wyczyn Czołga z Zapiaszczonych Łańcuchów), a Kto Widział Motyla polował na kilka schmetterlingów. Pękł jeden łańcuch i przedziurawiły się dwie dętki (w tym moja, ale na tyle nieznacznie, że nie musiałem wymieniać na trasie).

W tym roku było wyjątkowo mało błądzenia i co się z tym wiąże - mało adwenczerów. Zrobiliśmy w sumie tylko jedną pętelkę i raz zgubiliśmy się w lesie, co było dla mnie (i nie tylko) najciekawszym fragmentem. Wysnuliśmy wniosek racjonalizatorski, żeby za rok korzystać raczej z mapy analogowej i w miarę możliwości olewać gpsy.

Do tego doszła kupa śmiechu, docinków, drobnych złośliwostek, dobrej zabawy i satysfakcji, ale bez odpowiednich narzędzi nie mogę podać Wam, Drodzy Odbiorcy, dokładnych danych. Musicie to sprawdzić sami. 



 Epickie zdjęcie z poprzedniego rozdziału, fot. Karol

Wnioski

Było nas w tym roku, aż ośmiu co pozwoliło na ciekawe obserwacje zachowania grupy. Mimo teoretycznie jednego celu wyjazdu rowerowego, każdy miał inny priorytet - jedni, chcieli gonić i wyrywać światu kilometry, inni rozkoszować się pomnikami przyrody (i nie tylko przyrody), jeszcze inni koniecznie wybrać się nad jeziorko ("jaki jest sens jazdy cały dzień, jak się nie wykąpiemy w jeziorze?"), a jeszcze jeszcze inni czerpali dziką radość z przejazdu przez kałużę... Po prostu.
Mimo rozbieżnych celów, grupa była na tyle zgrana, że wszystko udało się osiągnąć i myślę, że nikt nie był rozczarowany po wyjeździe.

Dzięki chłopaki za wyprawę. Liczę, że za rok spotkamy się co najmniej w tym samym składzie!

INNE CZĘŚCI RELACJI:

Część IV - Zaklinacze słońca

RELACJA KAROLA:
Under construction

* autor wie, że nie ma czegoś takiego jak toń nurtu, ale uznał, że brzmi to bardziej poetycko**
** i tak na prawdę ta toń nie była błękitna***
*** ale nurt się zgadza

czwartek, 13 sierpnia 2015

Burzowymi Szlakami - Jeźdźcy burzy

Burzowy poranek

Pierwsze grzmoty obudziły nas ok. piątej rano. Rozejrzałem się po namiocie, zmieniłem kilka słów z Pawłem, zadbałem o swoje bezpieczeństwo obracając się głową tam, gdzie namiot nie przeciekał i poszedłem spać dalej. Deszcz nie ustępował, pioruny uderzały raz bliżej, raz dalej, a ja spałem wkomponowany w poduszkę (czytaj - zrolowaną kurtkę). 

fot. Marcin

Na poważnie wstaliśmy o dziewiątej. Wciągnęliśmy szybkie śniadanie i zaczęliśmy planować. Prognozy były tak rozbieżne, że nie mówiły nic - deszcz i burze do 20, sam deszcz do 14, deszcze do niedzieli. Zdecydowaliśmy, że plan skorygujemy jedynie okrążając jezioro Lubie z góry, zamiast z dołu - miało to oszczędzić 10-15 kilometrów. W międzyczasie do pobliskiego baru, na śniadanie przyjechał nasz kolega z pracy, Grzegorz będący akurat w okolicy na wakacjach z rodziną.

Zjedliśmy śniadanie (bo posiłek w namiocie się nie liczył). Mogliśmy się nazwać szczęściarzami, że zdążyliśmy. Karol chcąc zamówić naleśniki o 11:01, odbił się od lady: "Śniadania wydajemy do 11". Uznaliśmy więc, że czas się zbierać. Poskładaliśmy obóz i ruszyliśmy.

fot. Karol
 fot. Marcin

Deszcz przestał padać...

Polem, lasem

Z Ińska wyjechaliśmy w samo południe. Było ciepło i przyjemnie, więc szybko pozbyliśmy się kurtek. Początkowo trasa prowadziła głównie przez drogi polne i leśne, pełne kałuż oraz błota. W pewnym momencie Tomka i Rafała znudziło szukanie suchego przejazdu i zaczęli walić prosto przez kałuże. Rower Rafała szybko zasłużył na imię "Błotozbieracza", a Tomek na Wojciechowego instagramka.
fot. Wojtek

Trasa była bardzo przyjemna, a kałuże podchodzące czasem pod piastę dodawały smaczku i ratowały przez monotonią asfaltu. Byliśmy ubłoceni od stóp do głów, od kół do siodełka, ale takiej frajdy nie jest w stanie dać nawet mocarz.
Nie żebym miał porównanie czy coś. Nie drążcie. Przejdźcie do następnego akapitu...

Smarowanie antokomarem i antysłońcem, fot. Wojtek

Keep out

Tym sposobem dojechaliśmy do Ziemska, z którego mieliśmy ruszyć w stronę Oleszna. Byliśmy nieco skonsternowani widząc z lewej strony znak ścieżki rowerowej, a z prawej "teren wojskowy - wstęp wzbroniony". Po konsultacji z miejscowymi wjechaliśmy na zakazane terytoria, zastanawiając się jak zareagujemy na wyjeżdżający z lasu czołg. Ku naszemu rozczarowaniu nic takiego nie miało miejsca. Żadnego czołgu. Żadnej amfibii. Ani choćby Rosomaka...

Should I stay or should I go, fot. Wojtek 

W Olesznie czekał nas krótki popas na map-checka i instagramka. W tym czasie mój żądny przygód rower próbował wyrwać się na wolność, kilkukrotnie próbując mnie obalić. "Szalona Kelly" - rzucił Mateusz i tak już zostało do końca wyjazdu.

Paweł do góry nogami, fot. Wojtek

Kapusta i facelia

Po przerwie pomknęliśmy w kierunku jeziora Lubie. Trasa prowadziła raczej asfaltem, ale dość kiepskiej jakości - nawet z górki musiałem pedałować, żeby utrzymać sensowną prędkość. Kolejny postój wypadł przy sklepie w Mielenku Drawskim. Sklep był jednocześnie informacją turystyczną, więc pomyśleliśmy, że może dostaniemy klasyczną mapę - "Panie, ja miała mapy, ale rok temu wydała ostatnio". 

fot. Wojtek

Wciągnęliśmy draże, czekoladę i baton i mogliśmy ruszyć w stronę Lubieszewa, gdzie czekał na nas obiadek. Po chwili wjechaliśmy na polną drogę łamiącą asfaltową nudę. Na polu rosła fioletowa roślina. Dyskutowaliśmy czy to gryka, lawenda czy może dzięcielina pała. Wątpliwości rozwiał Pan pszczelarz - Facelia błękitna. Close enough.

fot. Karol

Pole facelii z jednej strony..., fot. Michał
...i nie do końca facelii z drugiej, fot. Marcin

"Dajcie spokój z tą gryką", fot. Wojtek

Sześć pstrągów

Dalsza ścieżka prowadziła przez wzniesienia i spadki - lecieliśmy dość szybko, a obietnica rychłego obiadu dodawała nam sił. Miejscami podłoże było dość piaszczyste i Kelly ostro wierzgała tyłem, ale jechało się naprawdę świetnie. Cały czas byłem skupiony, żeby wybierać odpowiedni fragment drogi, kontrować kierownicą i nie dać się zrzucić z siodełka. Tak jadąc dotarliśmy do Lubieszewa i naszej obiadodajni, ze świeżymi rybkami - prosto ze stawu. Nie jestem wielkim smakoszem ryb, ale muszę przyznać, że był to najlepszy pstrąg jakiego jadłem.

Mugcatchers, fot. Rafał

 
fot. Michał

fot. Michał

Po obiedzie udaliśmy się na pobliską plażę, żeby trochę się pobyczyć, wyciągnąć ostatnie kleszcze i stwierdzić, że w sumie tej dętki to nie trzeba teraz wymieniać (bo może wcale nie jest przebita, a powietrze zapewne zeszło przez przypadek). W pół do siódmej ruszyliśmy, bo do celu mieliśmy jeszcze trzydzieści kilometrów (no bo ile mogłoby być)?

Trawing po jedzingu ,fot. Marcin

Zaraz będzie ciemno

Do Złocieńca dotarliśmy względnie spokojnie i bez większych przygód. Tam czekała na nas decyzja - lecieć krajówką, żeby zdążyć przed zmierzchem, czy lecieć offroadem, żeby nie zdążyć. Klasyczny dylemat, dać się zabić przez samochody czy przez potwory (wampiry, wilkołaki, leśniczych). Zaczęliśmy od krajówki, ale szybko przesiedliśmy się na ścieżki leśne. Trakt był szeroki, grunt ubity. "Ale luksusy" - to jedyne co przychodziło do głowy.
Potworów też nie spotkaliśmy, poza kolesiem jadącym terenówką, który stwierdził, że hamowanie na takiej drodze dalej niż pięćdziesiąt km od nas jest bez sensu. Trzeba było się mocno przytulić do skraju drogi, żeby nie zapoznać się z tym panem bliżej. Ale potwór to raczej nie był, choć mówiąc szczerze nie bardzo się przyglądałem, więc kto wie...

fot. Wojtek

Nie było zdjęć pod kościołami, to chociaż pod kapliczką, fot. Marcin

Ostatnie instagramki, ostatnie przerwy pod kapliczkami i dojechaliśmy do Czaplinka. Tam udaliśmy się na nasze pole namiotowe. Okazało się świetnym miejscem, z ludzkimi warunkami - prysznice, pub z piłkarzykami, itp.

Wieczór był bardzo spokojny. Wypiliśmy piwko, zjedliśmy co mieliśmy do zjedzenia i daliśmy się wygonić do snu przez nadciągające zimno.
Przed nami był ostatni dzień naszej przygody...

INNE CZĘŚCI RELACJI:

Część III - Jeźdźcy burzy

RELACJA KAROLA:
Under construction



środa, 5 sierpnia 2015

Burzowymi Szlakami - Trzydzieści kilometrów

Odjazd

Drużyna zebrała się na dworcu o 6 przy pociągu relacji Poznań - Świnoujście. Po cichu liczyliśmy na stary skład z dużym przedziałem na duży bagaż. Nie tym razem - elegancki szynobus oferował ok. 5-6 miejsc rowerowych, a nie byliśmy jedynymi, którzy postanowili wybrać się na dwa kółka. Nie zrobiło to na nas większego wrażenia - najważniejsze, że jechaliśmy do punktu zrzutu.

fot. Karol
Szynobus miał jedną niewątpliwą zaletę w stosunku do zeszłorocznego - był cichutki. Można powiedzieć, że płynął po torach*. Mogliśmy spokojnie konwersować.
fot. Marcin

Droga minęła błyskawicznie. Poza wizytą Wesołego Romka i Jego rudego kolegi, którzy przejechali przystanek na krzywy ryj w drodze na Woodstock, nie zdarzyło się nic ciekawego. Dojechaliśmy do Krzyża.

Biedronka po raz pierwszy (i ostatni)

Desant na dworzec przebiegł błyskawicznie - nie opóźniliśmy odjazdu ani o minutę. Tam zrobiliśmy pierwsze przegrupowanie - założyliśmy sakwy ściągnięte w pociągu, a Karol poszedł szukać kawy, której potrzebę sygnalizował w drodze. Nie raz.

fot. Marcin

Poszukiwania przebiegły bezskutecznie, więc żeby nie tracić czasu ruszyliśmy w drogę. Zgodnie z naszą tradycją zatrzymaliśmy się przy pierwszej biedronce, niecały kilometr od startu, na pierwszą przerwę śniadaniowo - zakupową. "Ale potem nie będziemy się już tak często zatrzymywać" - spytał nieśmiało Paweł.

Pokrzepieni (Karol dorwał jogurt kawowy) ruszyliśmy dalej, tym razem planując kolejny postój po nieco dłuższym dystansie (jogurt kawowy to nie to samo co kawa, ale zawsze).

Imię dla roweru

W tym roku postanowiliśmy, że nie będziemy wybierali imienia dla roweru. Musi ono wybrać się samo podczas trasy. Najlepiej po jakimś epickim wydarzeniu, które przyniesie mu chwałę. Jako pierwsze imię wybrało się dla roweru Michała (który w tym roku wyjątkowo nie jechał na damce), ale o tym za chwilę...

fot. Wojtek
Szybko wydostaliśmy się z Krzyża i ruszyliśmy na północ wzdłuż Drawy (gorąca kawa byłaby w sumie lepsza niż taki jogurt). Przejechaliśmy przez uszkodzony most i pomknęliśmy między drzewa. Trasa przyjemna, zacieniona, zalesiona, blisko rzeczki - mogła się podobać. Błyskawicznie dotarliśmy do Starego Osieczna.

fot. Wojtek

Zatrzymaliśmy się na map-checka, który przerodził się w przerwę na jedzenie. Michał zostawił swój jednoślad oparty na nóżce. Wszystko byłoby ok, gdyby nie nadleciał motyl. Skoro trzepot skrzydeł motyla w Tokio może wywołać tornado w Nowym Jorku, pomyślcie co może zrobić z rowerem opartym niecały metr dalej. Bicykl z hukiem poleciał na ziemię, a owad cudem uniknął śmierci. Wydarzenie to było idealnym pretekstem do nadania imienia. Co prawda my proponowaliśmy nadać je w języku poetów i artystów - "Schmetterling Mörder", ale stanęło na "Kto widział motyla".

Wierzcie lub nie, ale mijając jakiegoś przedstawiciela tego gatunku, Michał musiał mocniej trzymać kierownicę.

Drawno

Mając imię pierwszego roweru ruszyliśmy dalej (może w Drawnie będzie prawdziwa kawa). Trasa minęła błyskawicznie i nawet nie zauważyliśmy jak wjechaliśmy do miasta, w którym mieliśmy się zatrzymać na chwilę dłużej. Podpytaliśmy miejscowego o najlepsze miejsce do plażowania: "Paaanie, woda czysta, można pływać. Czasem ścieki spuszczajo, ale woda czysta." Zachęceni tą reklamą pognaliśmy na poleconą dziką plażę.

fot. Karol

fot. Marcin

Po kwadransie spędzonym na tej błękitnej lagunie, obudziliśmy Rafała z drzemki i ruszyliśmy szukać obiadu (i kawy). Los skierował nas do Pizzerii pod Lipką. Było smacznie, sycąco i dużo (a smak "dużo" lubię najbardziej). Karol dostał prawdziwą, gorącą kawę i poczuł przepełniającego Go szczęście.

Pod lipką siedziało się bardzo przyjemnie, ale czas był ruszać - zostało nam jeszcze ok. pięćdziesiąt kilometrów do przejechania. "No koń!" - padło hasło, i pomknęliśmy

Adwenczer

Kierowaliśmy się na północ elegancką, asfaltową trasą. Jechało się bardzo szybko, niestety na jej końcu czekało nas widmo wjazdu na krajówkę, czego bardzo chcieliśmy uniknąć. Odbiliśmy w lewo, żeby przebić się polami i uniknąć spotkania z ruchliwą szosą. Mój GPS zupełnie się zagubił w tej rzeczywistości, nawigowałem więc w oparciu o mapę i wyczucie kierunku - "jesteśmy gdzieś tu i chyba powinniśmy skręcić w prawo".
fot. Wojtek

Po paru minutach przeprawiliśmy się przez krajówkę na leśną ścieżkę. A w zasadzi na coś, co kiedyś było leśną ścieżką. Albo starało się nią być. Stopniowo robiła się ona coraz bardziej zarośnięta, a nasze nogi smagane były przez różnych przedstawicieli leśnej flory. Z flory tej poprzechodziło na nas trochę leśnej fauny. Dobrą nowinę niósł się nasyp kolejowy - jadąc wzdłuż torów, musimy dotrzeć do normalnej drogi. W pewnym momencie las, którym jechaliśmy skończył się. Razem z nim skończyła się ścieżka. Jedyne co zostało to ślad po przejeździe traktora. Chwilę później dostrzegliśmy przejazd kolejowy, co sygnalizowało drogę. Byliśmy uratowani.
 
 fot. Wojtek
fot. Wojtek

Po tym mniej cywilizowanych fragmencie drogi musieliśmy zrobić przerwę techniczną na strzepanie/ wyciągnięcie kleszczy i wyciągnięcie liści z przerzutek. Rafał zauważył dodatkowo, że z jego przedniej opony zeszło powietrze. Kilka kilometrów później okazało się, że opona została przebita dwu-centymetrową drzazgą i jest do wymiany. Była to historyczne wydarzenie - pierwsza awaria podczas naszych wypraw.

fot. Marcin

fot. Marcin

fot. Marcin

Był to moment zmęczenia części załogi. Pytania: "Marcin, daleko jeszcze? ", "daleko jeszcze?", "no to daleko, czy nie?" były zadawane w tak krótkim odstępie czasu, że na każde odpowiadałem - "jeszcze trzydzieści kilometrów". Odpowiedź ta stała się już do końca mottem wyjazdu i była uniwersalną na każde pytanie o odległość. 

Do Ińska

Od tego momentu szło już tylko lepiej - lecieliśmy dobrym tempem po dobrej nawierzchni (czyli takiej bez wielkich dziur, kolców, kleszczy i pokrzyw), a ok. 18:00 zatrzymaliśmy się na leżakowanie/ pływanie nad Jeziorem Krzemień. Skorzystaliśmy z dobrodziejstwa słońca oraz ciepłej wody i po godzince ruszyliśmy dalej.

Do Ińska zatrzymaliśmy się jedynie na sesję zdjęciową w "żwirowni drewna" (nie pytajcie dlaczego widok wiór skojarzył mi się ze żwirownią). 

 fot. Karol

fot. Karol

Obozowisko
Do naszego pola namiotowego dobiliśmy ok. 20 i tu odbyła się kolejna pierwsza rzecz naszych wyjazdów - po raz pierwszy rozbijaliśmy namioty po jasnemu. Przyznam, że było to dziwne, nieznane uczucie. 

Samo pole biwakowe było bardzo przyjemne - przy jeziorku, z dala od ulicy. Jednym słowem cicho i spokojnie. Jedynym absurdem była cena prysznica - 11 zł za 10 minut. Musieliśmy zastosować taktykę "na Kuźniara" i zamiast płacić, poszliśmy zanurzyć się w jeziorze. 

fot. Karol

Reszta wieczoru upłynęła na radosnym piciu piwka, jedzenia kolacji i zastanawianiu się czy ta wielka gałąź nad naszym namiotem spadnie podczas burzy czy nie. Z tą myślą ułożyliśmy się do spokojnego snu...

INNE CZĘŚCI RELACJI:

Część II - Trzydzieści kilometrów

RELACJA KAROLA:
Under construction


* tym razem w moich słowach nie ma krzty ironii