sobota, 15 lipca 2017

Przemierzając Prusy Wschodnie - Bumerang

K jak kontuzja

Sobotni poranek sponsorowała literka K jak kontuzja. Przeciążenie spowodowane kilometrami, trudnym terenem i warunkami pogodowymi, wykluczyły Wojtka z dalszej jazdy. Postanowił pojechać krótszą trasą do najbliższej stacji i wrócić do domu wcześniej. Przyjęliśmy to ze smutkiem zwłaszcza, że był z nami na każdej trasie i stanowi trzon Starej Gwardii. Dodatkowo wraz z Jego wycofaniem traciliśmy nawigatora, znającego te okolice jak własną kieszeń.

Po przedyskutowaniu sytuacji ruszyliśmy przygotować śniadanie spod znaku owsianki. Wyszło jej kapkę za dużo, dzięki mojej bezbłędnej dedukcji - "skoro owsianka z litra mleka na trzech to było za dużo, to na czterech z dwóch litrów będzie idealnie". To przemyślenie pochodzi z dnia poprzedniego, więc czuję się usprawiedliwiony.

W każdym razie śniadanie, pakowanie, pożegnanie i grupowe zdjęcie spowodowało, że wyjechaliśmy dopiero o 11. Brak Wojciecha dało się odczuć praktycznie od razu. Przez dwadzieścia minut krążyliśmy po Męcikale w poszukiwaniu właściwej trasy, co pozwoliło osiągnąć jeden z celów pobocznych każdej wyprawy - kręcenie pętelek.


Sesja na moście, fot. Marcin

Nie śmiej się dziadku z cudzego upadku

Po ustaleniu właściwego kierunku, droga prowadziła nas w stronę miejscowości Brusy. Ścieżka w samym Męcikale to ubita ziemia z kilkoma górkami i zakrętami. Wspominałem Wam, że piasek na feldze nie jest najbardziej przyjazną rzeczą dla klocków hamulcowych? Nie? Zatem piasek na feldze nie jest najbardziej przyjazną rzeczą dla klocków hamulcowych.
Zjazd górki, zakręt w lewo, zakręt w prawo, grząski fragment piasku, Kelly zarzuca tyłkiem, Kotlarek szoruje po glebie.
Co ciekawe musiałem jakoś wylecieć z roweru, bo nie przygniótł mnie w żaden sposób. Podobnie jak w przy upadku chłopaków skończyło się jedynie na drobnych obtarciach i heroicznym wgnieceniu na kasku. Nieco ucierpiał natomiast rower. Urwało się jedno z mocowań na sakwę i musiałem je związać sznurkiem. Rozwalił się także pancerzyk do linki przerzutki, przez co stopniowo traciłem kolejne przełożenia. Wieczorem zostały mi jedynie biegi z zakresu 6-8, co nie ułatwiało jazdy pod górkę.

Męcikał - Brusy, fot. Marcin


Później do Brusów szło już gładko i swobodnie. Udało się nawet zrobić zdjęcie w firmowej koszulce, która przez deszcze pozostawała schowana pod kurtką.

Firmowa koszulka, fot. Karol

Dalsza trasa na Wdzydze była również bezproblemowa. A raczej byłaby, jednak deszcz ignorując prognozę pogody, znów zaczął padać. Zaczęło się od mżawki i małego siąpienia, ale gdy delektowaliśmy się pstrągiem w Borsku padało już na całego.

Bumerang

Godzina 14:30 - raport taktyczny. Trzydzieści sześć kilometrów za nami, ponad osiemdziesiąt przed nami. Przypuszczalny deszcz przez cały dzień i piętnaście stopni. Prognozę na niedzielne zwiedzanie Gdańska  dopowiedzcie sobie sami.
W tym miejscu nastąpiła korekta planów. Pociągi z Laskowic Pomorskich odjeżdżają o 20:57 i 00:02. Do zrobienia znów około osiemdziesiąt w ponad sześć godzin. Wykonalne.

fot. Marcin

Ruszyliśmy więc przez asfalty, piachy i błota. Bąk, Kocia Góra, Czarna Woda. Z Czarnej Wody nadrobiliśmy nieco kilometrów, żeby wylądować w Złym Mięsie, zaliczając najbardziej epicką nazwę miejscowości w jakiej była Stara Gwardia podczas dotychczasowych wyjazdów.

Bez komentarza, fot. Marcin

Od Złego Mięsa poruszaliśmy się już tylko i wyłącznie asfaltami, które muszę przyznać są tam w bardzo dobrym stanie. Niedawno odnowione, wśród brzozowo - sosnowych lasów. Pawłowi udało się nawet wychaczyć w pewnym momencie kawałek czystej rzeki, żeby zaliczyć upragnioną kąpiel. Nie było to wiele, ale "jak się nie ma co się pragnie...". Mijaliśmy również stary młyn wodny, gdzie zatrzymania domagał się schowany w sakwie Start, ale niestety pogoda nie była zbytnio zachęcająca. 

Wdecki Park Krajobrazowy,fot. Marcin

Popas w Tleniu, fot. Marcin

I tak krok po kroku, po pięć, po dziesięć kilometrów, od miejscowości do miejscowości, od mapchecka do mapchecka, z małym postojem w Tleniu, udało się dotrzeć do Laskowic, czego nie omieszkałem oznajmić światu piszcząc piszczałką i unosząc rękę w geście zwycięstwa.

Na dworzec dojechaliśmy na godzinę przed odjazdem i na kilka minut przed ulewą. Tam mogliśmy się spokojnie oporządzić, przebrać, a Paweł zdążył w ostatniej chwili pożyczyć od gościa szlauch z wodą ("nie godzi się z brudnym rowerem do intercity wchodzić").

Laskowice, fot. Marcin

Te same Laskowice, fot. Marcin

Ostatnią niewiadomą była możliwość przewiezienia rowerów. Nasz pociąg nie miał takiej opcji, więc pozostało nam liczyć na dobrą wolę konduktorów. Laskowice okazały się na szczęście odwrotnością Konina, a połączenie prawie pustego pociągu i życzliwej obsługi pozwoliło nam wsiąść do wagonu.

Zgodnie z rozkładem, około 23:30 dobiliśmy na stację Poznań Główny. Sprawnie wyładowaliśmy rowery, przybiliśmy piątki i ruszyliśmy do domów wypić piwko podróżnika. 

Słynna piszczałka w akcji, fot. Marcin

Poznań Główny, fot. Marcin


Epilog właściwy

Wyjazd był zupełnie inny niż wszystkie do tej pory. Warunki nas nie rozpieszczały, a program kilometrowy trasy był dość napięty. Mimo odpuszczenia ostatniego dnia zrobiliśmy 240 km, co z dojazdem i powrotem z dworca daje wynik porównywalny z Burzowymi Szlakami w 2015 roku. Poziom trudności natomiast przebił wszystkie dotychczasowe. 

Nasze rowery dostały mocno w kość. Klocki hamulcowe nadawały się tylko do wymiany, a napędy skróciły swoją żywotność przez pracę w piachu. Również wywrotki spowodowały pewne straty, o czym pisałem na początku tej części relacji. Z całą pewnością sprzęt wymagał serwisowania.

Z innych ważnych sprzętowych tematów, piszczałka stała się elementem definiującym wyjazd - rozpoczynała każdy wyjazd, służyła jako odpowiedź na wiele trudnych pytań ("daleko jeszcze?, jak się czujesz? czy będzie padać?") i hamowała braci G gdy zapędzili się za daleko.

Pod względem ciekawych statystyk zaliczyliśmy w sumie trzy gleby, Paweł wyszarpał dwie kąpiele, przeprawiliśmy się jednym promem i zero razy nocowaliśmy pod namiotem. Co swoją drogą pozwoliło uniknąć niebezpiecznych dużych gałęzi. 

Mimo całego deszczu, mimo braku czasu, żeby posiedzieć nad jeziorkiem i poleniuchować, dawno nie byłem tak naładowany jak po tym wyjeździe. Dzięki chłopaki, że za uszy mnie wyciągnęliście z Koronowa i dzięki za całą wyprawę! Za rok znów ruszamy w poszukiwaniu kolejnych przygód!

Epilog epilogów - rower na myjni, fot. Marcin

Zobacz też:

Część III: Przemierzając Prusy Wschodnie - Bumerang

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz