Plan naszej trasy zakładał rozpoczęcie jazdy z Leszna, a zakończenie jej w Koninie (brzmi dobrze, co nie?). Zdecydowaliśmy się na dotarcie na punkt startu pociągiem, który ruszał o 8:30. Zebraliśmy się kwadrans przed odjazdem, wpakowaliśmy rowery do przedziału bagażowego, pospinaliśmy je razem i poszliśmy ustalać trasę.
Pociąg trząsł się, zgrzytał i sapał. Mimo tego, ku naszemu zdziwieniu, skład nie rozpadł się i zgodnie z rozkładem wtoczył się na leszczyńską stację.
LESZNO - POCZĄTEK TRASY
Ok. 10 wyciągnęliśmy rowery na zewnątrz i mogliśmy ruszać w trasę. Zostaliśmy jeszcze zaczepieni przez Panią konduktor, która spytała o cel podróży oraz przez Pana konduktora, który stwierdził, że za jeżdżenie po peronie płaci się 100 zł. Widać każdy chciał się podzielić czymś swoim.
Niezrażeni ruszyliśmy dalej do pierwszego pit-stopu, którym była pobliska Biedronka. Zjedliśmy po batonie, kupiliśmy antyrosyjskie jabłko, antyniemiecką bułkę z bananem i wodę. Po prostu wodę. Tak zaopatrzeni mogliśmy zacząć prawdziwą wyprawę.
Dość szybko wydostaliśmy się z Leszna przejeżdżając obok dwóch firm naszych klientów. Kilka kilometrów jechaliśmy asfaltami, aż w końcu udało nam się wjechać na leśne ścieżki. Znaleźliśmy się w Przemęckim Parku Krajobrazowym.
Pierwszy postój na trasie odbył się on przy jeziorze Dominickim. Okolica wyglądała jak ulice nadmorskich miejscowości. Pełno było automatów, rowerków, kebabów i kurczaków. Jakby ktoś szukał to znalazł by się także gofer. Ale nikt nie szukał.
Rozbiliśmy się na pomoście przy jeziorze. Mateusz od razu wykorzystał dobrą pogodę i wskoczył do ciepłej i przejrzystej wody. My zdecydowaliśmy, że lepiej jest zająć się wyjadaniem naszych zapasów. Było tak przyjemnie, że nie chciało nam się stamtąd ruszać. Niestety plan dnia na to nie pozwalał. Po pół godzinnym popasie ruszyliśmy dalej.
PRZEMĘCKI PARK KRAJOBRAZOWY
Jechaliśmy przyjemną trasą, w cieniu drzew do Jeziora Białego, które okrążyliśmy. Dalej przecięliśmy Jezioro Wieleńskie i ruszyliśmy w górę mapy, wzdłuż jezior: Olejnickiego i Przemęckiego. Po drodze trafiliśmy na szlak edukacyjny, ale jedynie Wojtkowi chciało się czytać informacje na tablicach. Oznaczenie szlaku było na tyle cudowne, że ścieżka którą jechaliśmy przestała istnieć, a my poruszaliśmy się pomiędzy drzewami. Korzystając z mchu na drzewach, pozycji słońca na niebie i GPSu Karola wyrwaliśmy się na normalną ścieżkę i polecieliśmy dalej.
Nasze żołądki zaczęły domagać się obiadu. Stanęliśmy przy sklepie i dowiedzieliśmy się, że najbliższa restauracja znajduje się kilka kilometrów dalej w Buczu. Budka z kebabem była bliżej, ale delikatnie mówiąc nie wzbudzał naszego zaufania.
Pierwszą reakcją na ową restaurację było "Serio tu chcemy zjeść?". Pani wyglądała na naprawdę zdziwioną faktem, że ktoś chce zamówić jedzenie. Przybytek ten raczej utrzymywał się ze sprzedaży piwa lokalnej ludności. Pomimo naszych obaw schabowy i wątróbka były naprawdę smaczne i świeże. Nasyceni i szczęśliwi mogliśmy zmierzyć się z dalszymi wyzwaniami na ten dzień.
Było ok 16:00, a my mieliśmy za sobą 60 km, czyli prawie cały plan kilometrowy na dziś. Wg zaczarowanej mapy Wojtka powinniśmy tu być po 30, a za kolejne 30 mieliśmy znaleźć się na naszym polu biwakowym. Zapowiadało się ciekawie...
DO CICHOWA
Druga połowa trasy nie obfitowała w ciekawe wydarzenia. Lecieliśmy głównie asfaltem i robiliśmy postoje przy kościołach co 10-20 km. W Wonieściu postanowiłem wykorzystać piękne światło i zrobiłem kilka zdjęć moim ulubionym Startem 66. Film czeka ciągle na wywołanie i jestem na prawdę ciekawy co z niego wyjdzie.
Po 60 (z zakładanych 30) kilometrach dotarliśmy do pierwszej bazy w Cichowie. Po ciemku znaleźliśmy ośrodek, w którym mogliśmy rozbić namioty. Po wielu obozowych doświadczeniach umiem go rozbijać jedną ręką i z zamkniętymi oczami. Mając do dyspozycji jeszcze ręce chłopaków obóz rozłożyliśmy się ekspresowo. Chęć zjedzenia kolacji i napicia się zasłużonego browarka dodatkowo nas zmotywowały.
Porozmawialiśmy sobie, skorzystaliśmy z dobrodziejstw ośrodka (prysznica, toalety i prądu) i poszliśmy spać.
PODSUMOWANIE
Zamiast zakładanych 70 km przebyliśmy ok 120 dzięki zaczarowanej skali Wojciechowych map. Pod koniec porównaliśmy ich wskazania z GPSem. Mapa pokazywała 10 km, GPS w linii prostej ponad 20. Szacowanie dnia następnego postanowiliśmy powierzyć cyfrowej technologii.
Dzień był przyjemny. Połowa trasy przebiegała przez leśne ścieżki, blisko jezior, a druga połowa mało uczęszczanymi asfaltami. Pogoda była idealna na rower - nie za ciepło, nie za zimno. Byliśmy ciekawi co przyniesie kolejny dzień. Czy będzie obfitował w przygody?
INNE CZĘŚCI RELACJI:
RELACJA KAROLA :
Stara Gwardia na szlakach nadwarciańskich
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz