Dnia drugiego obudziliśmy się skoro świt o godzinie 9:00. Dla pewności poleżeliśmy jeszcze godzinkę i zaczęliśmy się ogarniać. Dzień zapowiadał się na gorący i leniwy. Nasze ruchy dostosowały się do niego idealnie, więc zanim się ogarnęliśmy zastała nas niemal 11:00.
Przed wyjazdem stwierdziłem, że wczoraj mimo długiego dystansu było mało "advenczeru" - przygód, które moglibyśmy pozostawić dla potomnych. Ci, którzy oglądają dużo filmów wiedzą co przynoszą takie słowa...
DO ŚREMU
Zapowiadana temperatura powili zaczynała dawać o sobie znać. Z tym większą ulgą przywitałem leśną drogę i cudowny chłód lasu. Czar prysł dość szybko i wróciliśmy na otwarte pola. Po 10 kilometrach zrobiliśmy krótki postój na kontrolę mapy. Postój przy sklepie. Kupiliśmy tam po batoniku. I drożdżówce. I lodzie.
Ostatecznie w miejscowości Dalewo, przy orliku spędziliśmy ok. godziny. Leniwe powietrze nie mobilizowało. Niemniej jednak do pokonania mieliśmy jeszcze 40 km (wg zaczarowanej mapy), więc w końcu zebraliśmy się do kupy i pognaliśmy do Śremu, gdzie mieliśmy wjechać na Nadwarciański Szlak Rowerowy.
W Śremie mieliśmy ostatnią okazję na zrobienie zapasów żywnościowo- wodnych. Kupiliśmy jabłka, batony, bułki i wodę. Będąc prawdziwymi mistrzami planowania uznaliśmy, że najmądrzej będzie wciągnąć wszystko na miejscu.
Pobłądziliśmy chwilę po samym mieście, spytaliśmy pięciu osób o drogę, zrobiłem zdjęcie armacie i wjechaliśmy na nasz Szlak. Początek był na prawdę rewelacyjny. Ścieżka prowadziła wzdłuż Warty w cieniu drzew, który tego dnia był dobrem deficytowym.
WAŁAMI WARTY
Kiedy opuściliśmy miasto ścieżka rowerowa zmieniła się w wał przeciwpowodziowy. Można by uznać, że trasa była malownicza, gdyby nie brak jakiegokolwiek cienia na odcinku 40 km. No dobra, co 10 km zdarzało się drzewo, które zasłaniało słońce na fragmencie wału.
Takie kombo bardzo raniło moją cerę (bo po co brać olejek z filtrem na rower) i wyciągnęło ze mnie siły szybciej niż 120 km poprzedniego dnia. Dodatkowo nasze zapasy żywieniowe ograniczały się jedynie do kilku herbatników skitranych przez Wojtka, który okazał nieco lepsze gospodarowanie pożywieniem. Mieliśmy co prawda wodę, ale jej zapasy topniały dość szybko w takim skwarze.
Pod koniec wału spotkała nas pierwsza atrakcja tego dnia. Były to krowy wypasające się na wale. Oczywiście musieliśmy przystanąć na sesję z mućkami. Miało być z tego zdjęcie grupowe, ale zanim Karol wyciągnął swój sprzęt, nadbiegły psy pasterskie, które zapędziły krowy na pastwisko poniżej. Mimo, że były one wielkości średnio wyrośniętego lisa (psy, nie krowy), radziły sobie zaskakująco dobrze z półtonowymi zwierzakami.
Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej mijając zamyślonego pasterza.
(NOT SO) FAST FOOD
Po 40 km przy lejącym się z nieba żarze poczuliśmy potrzebę obiadu. Zbliżające się Nowe Miasto nad Wartą zwiastowało niechybne napełnienie żołądków. Nie mogło być jednak zbyt łatwo. Pierwsza restauracja chciała nas przyjąć na obiad, ale nie w zatrważającej liczbie pięciu(!) osób. Oczywiście powiedzieli nam to jak mieliśmy już spięte rowery zachęceni "oczywiście, że można się zatrzymać na obiad". Zażenowani sytuacją pomknęliśmy do kolejnej knajpy, którą wskazał internet. Okazała się zamknięta od pół roku. Widać w Nowym Mieście się nie jada.
Uratował nas nieśmiertelny kebab, który jest wszędzie, jest zawsze otwarty i zawsze ma duży przerób - legendy mówią, że w sercu Amazońskiej puszczy też jest buda z kebabem, ale być może to tylko plotki. Po kebabie przyszedł czas na lody na Orlenie. Ze względu na dużą koncentrację dresów na metr kwadratowy (jak się później okazało było tak w całej okolicy) i pamiętne "Synu. Jebnij basem!" (autentyk) ulotniliśmy się stamtąd jak najszybciej.
WPŁAW PRZEZ WARTĘ?
Upał zelżał, a ja czułem, że znów mogę pokonywać mile. Następnym punktem naszej trasy była przeprawa promowa. Internet nie wiedział w jakich godzinach kursuje, więc liczyliśmy na fart lub pobliski most kolejowy jako plan B.
Po kilku kilometrach (w miejscowości Wolica Kozia) mijająca nas para zaproponowała nam zobaczenie pobliskiej wieży widokowej. Mimo niemal 200 km w nogach postanowiliśmy zobaczyć, o co z nią chodzi. Przejrzystość powietrza była dość dobra, więc zapowiadało się nieźle. Dzięki tej przejrzystości mogliśmy idealnie zobaczyć otaczające wieże korony drzew - jej szczyt był idealnie na wysokości koron. Serdecznie gratuluję wykonawcom/pomysłodawcom projektu.
Pokrzepieni wiarą w dobre inwestycje ruszyliśmy dalej. Drogę umilił przyjemny las i mniej przyjemne drechy rzucające K. i Ch. z Golfa. Mniej więcej w tym miejscu przykra przygoda spotkała mój licznik rowerowy. Po kolejnym zawieszeniu się (tak, chodzi o to proste urządzenie z kilkoma funkcjami i nie, nie wiem jak coś tak prostego mogło się zawiesić) bez możliwości restartu, zaliczył bliskie spotkanie z asfaltem. Po 1500 km razem zapewne powinienem powiedzieć, że będzie mi go brakowało. Ale nie powiem.
Tak czy owak dotarliśmy do promu, który w soboty kursuje w godzinach 6-10. Osoba, która projektowała tę trasę rowerową prawdopodobnie nie sądziła, że ktokolwiek nią pojedzie. Tyle w kwestii farta. Pojechaliśmy w stronę mostu kolejowego. Jazda po starych deskach ok. 10 m nad powierzchnią ziemi/wody skutecznie wypełniła niedostatki "adwenczeru" wyprawy.
POSZUKIWANIE OBOZOWISKA
Ni stąd ni zowąt zrobiła się 20:00 i nadszedł czas, by szukać miejsca do spania. Asfaltami dotarliśmy do Czeszewa, które na mapie miało namalowany namiocik. Znajdowały się tam aż dwa pola biwakowe. Do jednego prowadził prom (ten aż do 18:00), a w drugim odbywała się impreza disco polo. To jeszcze może byśmy przeżyli, ale jak wspominałem wcześniej kręcąca się ogromna ilość drechów skutecznie nas zniechęciła. Pozostała opcja rozbicia się na dziko.
Wyjechaliśmy z Czeszewa i wbiliśmy w pobliskie lasy w poszukiwaniu polany do rozbicia się na dziko. Zaraz za nami do lasu wjechał leśniczy, który niezbyt dyskretnie (ciężko dyskretnie w nocy jechać jeepem po lesie) podążał naszym śladem. Ogromna ilość komarów nie pomagała w planowaniu dalszych kroków, więc postanowiliśmy, że pojedziemy dalej i zobaczymy co się stanie.
Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło po tym jak uśmiechnęliśmy się do Pana w Ośrodku Dolina Warty. Pan pozwolił nam rozbić się na terenie ośrodka, udostępnił toalety, prysznic oraz miejsce na ognisko. Coś takiego pozwala odzyskać wiarę w ludzi. Sam ośrodek wyglądał naprawdę imponująco - przemyślany, zadbany, myślę, że spokojnie można go polecać.
Ogarnęliśmy się, wciągnęliśmy grilla, wypiliśmy piwko i poszliśmy spać. Ot co.
PODSUMOWANIE
Tego dnia zrobiliśmy jedynie 80 km, jednak upał wyciągnął ze mnie więcej sił niż poprzednie 120 km we względnym chłodzie. Myślę, że nawet leżenie na plaży przy takiej temperaturze wyciągało by siły, więc taki dystans był niezłym wyczynem. Dzień sam w sobie był jednak o wiele ciekawszy niż poprzedni, obfitował w kilka przygód, a zakończenie zaskoczyło nas wszystkich. Co przyniesie ostatni odcinek wyprawy? Kolejna część relacji niebawem. Zapraszam
Zapis trasy na postawie śladu GPS Karola:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz