poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Burzowymi Szlakami - Zaklinacze słońca

Zimno i pada

Niedzielny poranek powitał nas raczej chłodno. Wilgoć, wiatr (a wiadomo - "najgorszy jest wiatr") obniżały jeszcze bardziej odczuwalną temperaturę. Poratowaliśmy się gorącą herbatą w barze na recepcji i wciągnęliśmy śniadanie. Długo próbowałem ignorować żebraka, który przyszedł po jedzenie. Niestety mój opór okazał się niewystarczający wobec łaszącego się kota i kilka kawałków szynki wylądowało na podłodze. Kot kocim zwyczajem nie okazał wdzięczności, uznał to za kolejny dowód na wyższość swojej rasy na ludzką.

Po posiłku złożyliśmy obozowisko. Cały czas z głowy nie mógł mi wyjść fragment piosenki Kazika - "tylko zimno i pada, zimno i pada". Dało się odnieść wrażenie, że zrobiło się jeszcze chłodniej. Sytuację starał się uratować Paweł zaklinając słońce - "wczoraj jak się posmarowaliśmy olejkiem do opalania to od razu się pogoda poprawiła". W tym czasie Wojtek próbował zaklinać samego siebie kocem termicznym, a reszta ekipy po prostu ubrała długi rękaw.

fot. Marcin

 
Zaklinanie słońca, fot. Marcin

fot. Marcin

Komu w drogę

Czary Pawła miały zadziałać z pewnym opóźnieniem, więc padło polecenie "na koń" i ruszyliśmy w ostatni odcinek trasy. Mieliśmy do pokonania trzydzieści kilometrów do Bornego Sulinowa, a potem trzydzieści kilometrów do Szczecinka. Jak łatwo policzyć w sumie miało to dać pięćdziesiąt dwa kilometry.
Żeby nie tracić czasu, pierwszy postój zrobiliśmy po pięciu minutach jazdy, na pobliskiej stacji benzynowej, w celu posilenia się kawą i muffinem. Po wzmocnieniu można było ruszać do następnego pit stopu, który zastał nas szybciej niż się tego spodziewaliśmy. Po kolejnych dziesięciu minutach jazdy, Paweł spóźnił się z redukcją przerzutki pod górkę, a jego łańcuch doszedł do wniosku, że w takich warunkach nie będzie pracował. Myślę, że w tym momencie Pawła rower zapracował na imię Emeryt, choć wpadliśmy na to dopiero później.
W każdym razie my dostaliśmy darmową przerwę na herbatniki, a Paweł życiową lekcję, żeby nie zmieniać biegu jak się dusi ostro pod górę.

fot. Karol

Dalsza trasa przebiegała spokojnie z drobnymi zatrzymaniami na map-checki (mapa, woda, wytarcie potu, goł) i Instagramki. Z ciekawszych rzeczy minęliśmy pastwisko byków. Chcieliśmy porobić zdjęcia, ale ich harde spojrzenie dawały do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani.

 fot. Wojtek

Tama

Kilka kilometrów przed Bornym Sulinowem odbiliśmy, żeby zobaczyć tamę na rzece Piławie. Można tam było wsłuchać się w szum wody i popatrzeć na błękitną toń nurtu*. Skorzystaliśmy oczywiście z okazji do udokumentowania wyjazdu. Nikt nie posiadał selfi stika, więc musieliśmy prosić siebie nawzajem o zdjęcie. Jak zwierzęta...
fot. Michał

 Zrób takie, że niby jestem zamyślony, fot. Marcin

I see dead buildings

Kiedy nasyciliśmy nasze dusze widokiem płynącej rzeki, trzeba było nasycić żołądki czymś konkretniejszym. Pytania "daleko jeszcze" zaczęły przybierać na sile, więc trzeba było się spinać. Niedługo później wjechaliśmy do Bornego Sulinowa, od strony budynków wybudowanych na wypadek zombi apokalipsy. W odpowiedniej stylizacji.
Chłopaki łaknęli ciągle bardziej duchowej strawy niż strawialnej i trzeba było ich niemal ciągnąć siłą. Po krótkich negocjacjach zgodzili się iść coś zjeść, pod warunkiem, że jeszcze tam wrócimy. Obiecaliśmy to. Nie takie, rzeczy się obiecywało...

fot. Marcin

Tam w oddali to ja robię zdjęcie poniżej, fot. Karol

A to zdjęcie zrobione przeze mnie w trakcie powyższego, fot. Marcin

Szczecinek

Po wciągnięciu pierogów przez siedem ósmych składu (i kebaba przez Karola) i powrocie do Zombi Bloków w celu zrobienia kilku instagramków, ruszyliśmy na Szczecinek. Na trasie nie działo się nic szczególnego, poza konkursem kierowców z serii, który przejedzie bliżej nas. To było tylko kilka kilometrów, ale nie było opcji, żeby je jakoś sensownie ominąć.

Reszta szlaku prowadziła przez lokalne asfalty przeplatane z leśnymi ścieżkami. Ok piętnastej dotarliśmy do celu. Zakup biletów, szybka kawa na statoilu i galopem na Szczecinek - Chyże (żeby na cwaniaka wpakować się do składu przed wsiadającymi w Szczecinku właściwym).

 Wjazd na 20-tkę, fot. Karol

Story time

Powrót pociągiem relacji Kołobrzeg - Poznań w dniu zakończenia sunrise'u była elementem, którego obawiałem się najbardziej. Na szczęście PKP było przygotowane i pociąg liczył dwa składy. Dzięki temu dało się zapakować nasze osiem krążowników szos. Niektórzy załapali się nawet na miejsce siedzące. Mi się udało usiąść blisko innego kolarza, który uraczył mnie fascynującą historią swojego życia.

fot. Michał
Bedtime stories, fot. Michał


Około dwudziestej przybiliśmy do poznańskiego portu. Zrobiliśmy epickie zdjęcie (niestety bez Pawła, który wysiadł wcześniej) i rozjechaliśmy się do domów z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Garść statystyk

W trzy dni zrobiliśmy ok. 260 km ze średnią prędkością jazdy 19.2 km/h. Przejeżdżaliśmy po asfaltach, drogach leśnych, bezdrożach leśnych, drogach polnych i w śladzie po przejeździe traktora. Chodziło po nas 1,5 kleszcza na osobę, a kilka z nich zdążyło się wbić. Na mój i Pawła namiot spadło w sumie 0 dużych gałęzi. Szalona Kelly niemal rozjechała wiewiórkę (czym powtórzyła wyczyn Czołga z Zapiaszczonych Łańcuchów), a Kto Widział Motyla polował na kilka schmetterlingów. Pękł jeden łańcuch i przedziurawiły się dwie dętki (w tym moja, ale na tyle nieznacznie, że nie musiałem wymieniać na trasie).

W tym roku było wyjątkowo mało błądzenia i co się z tym wiąże - mało adwenczerów. Zrobiliśmy w sumie tylko jedną pętelkę i raz zgubiliśmy się w lesie, co było dla mnie (i nie tylko) najciekawszym fragmentem. Wysnuliśmy wniosek racjonalizatorski, żeby za rok korzystać raczej z mapy analogowej i w miarę możliwości olewać gpsy.

Do tego doszła kupa śmiechu, docinków, drobnych złośliwostek, dobrej zabawy i satysfakcji, ale bez odpowiednich narzędzi nie mogę podać Wam, Drodzy Odbiorcy, dokładnych danych. Musicie to sprawdzić sami. 



 Epickie zdjęcie z poprzedniego rozdziału, fot. Karol

Wnioski

Było nas w tym roku, aż ośmiu co pozwoliło na ciekawe obserwacje zachowania grupy. Mimo teoretycznie jednego celu wyjazdu rowerowego, każdy miał inny priorytet - jedni, chcieli gonić i wyrywać światu kilometry, inni rozkoszować się pomnikami przyrody (i nie tylko przyrody), jeszcze inni koniecznie wybrać się nad jeziorko ("jaki jest sens jazdy cały dzień, jak się nie wykąpiemy w jeziorze?"), a jeszcze jeszcze inni czerpali dziką radość z przejazdu przez kałużę... Po prostu.
Mimo rozbieżnych celów, grupa była na tyle zgrana, że wszystko udało się osiągnąć i myślę, że nikt nie był rozczarowany po wyjeździe.

Dzięki chłopaki za wyprawę. Liczę, że za rok spotkamy się co najmniej w tym samym składzie!

INNE CZĘŚCI RELACJI:

Część IV - Zaklinacze słońca

RELACJA KAROLA:
Under construction

* autor wie, że nie ma czegoś takiego jak toń nurtu, ale uznał, że brzmi to bardziej poetycko**
** i tak na prawdę ta toń nie była błękitna***
*** ale nurt się zgadza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz