sobota, 30 lipca 2016

Start w krainie deszczowców

Wraz ze Startem udałem się w górę mapy, by szukać trolli, smoków i deszczowców. Wylądowałem w Norwegii za kołem podbiegunowym w malowniczym Tromsø.
Zdjęcie rozpoczyna skandynawską odsłonę serii z cyklu #PodrozeZeStartem. Wkrótce więcej!

With my Start66 I went up to the map to look for trolls and dragons. I started in Norway, north of the polar circle in wonderful Tromsø.
Photography below starts Scandinavian edition of #PodrozeZeStartem (#TravelWithStart) series. More pictures coming soon!

Thanks a lot to all people who gave me a ride! You were the best!

niedziela, 20 marca 2016

Berlin analogowo

Tym razem Berlin znaleziony na filmie w koreksie z wywoływaczem.









niedziela, 21 lutego 2016

Berlin

Czas jakiś temu odwiedziłem Mateusza na berlińskich besuchach. Zdjęcia ze starta czekają na wywołanie, a tymczasem zapraszam do obejrzenia zdjęć z cyfry.








środa, 30 grudnia 2015

Los fotografos de dwa tysiącos piętnastos*

Jak wyglądał fotograficznie mój rok 2015? Można by rzec: "dwa tysiące piętnasty ciekawym rokiem był". 

Obecnie, głównie obracam się w dwóch dziedzinach fotograficznych - w portretach i architekturze. Portretowi poświęciłem w tym roku mniej czasu i energii - ze względu na inne aktywności, które dość mocno mnie ostatnio pochłonęły. Nie oznacza to jednak, że nie osiągnąłem fajnych rezultatów, w czym pomogły cudowne dziewczyny, z którymi pracowałem - Asia, Ania i Karolina.
Ciężko mi wybrać ulubiony portret 2015, więc musicie to zrobić sami :)



Bardzo ciekawe rzeczy działy się w tej drugiej dziedzinie. Odwiedziłem w tym roku kilka miejsc, mając ze sobą mój ulubiony aparat - Starta 66. Narodziła się tym samym seria "Moje podróże ze Startem". Powstał nawet hashtag #MojePodrozeZeStartem, który pewnie podbiłby internety, gdyby nie #fivegoalsinnineminutes. Internet, internetem, ale powstanie na pewno fajna seria, z której będzie solidny album.
A co ów Start zobaczył wartego pokazania? Ano, zobaczył okolice Barcelony, centrum Londynu i trasę do Puszczykowa. Niby "czego można chcieć więcej?", ale zdradzę Wam w sekrecie, że Start wybiera się w przyszłym roku do Niemiec i do Belgii. Tylko ciii, żeby się nie wydało.

Spośród zdjęć z tym hasztagiem moimi ulubionymi są:



Jednak Start przyniósł mi coś z zupełnie innej ligi. Moim nieskromnym zdaniem jest to najlepsza fotografia, jaką zrobiłem do tej pory. A na pewno jest moją ulubioną.


Z kolei mój Tata wydał w tym roku (ba! w tym miesiącu nawet) wspaniały album ukazujący Żary z perspektywy Camery Obscura. Zachęcam do kupienia ;)


Natomiast jeśli chodzi o Jego najlepsze zdjęcie 2015, to moim typem są żarskie kamienice złapane wielkim formatem.


Tym oto sposobem dotarliśmy do końca podsumowania i roku. 
Wydarzyło się w nim na prawdę wiele. Jestem bogatszy o kolejne doświadczenia (co w teorii oznacza, że mądrzejszy) i o fajne zdjęcia. Na nadchodzący 2016, życzę Wam przede wszystkim pasji dla tego, co robicie - cokolwiek by to nie było. Trzymajcie się ciepło!

Marcinos

* jakby jakimś dziwnym trafem czytała to Ola, to wiem, że powinno się mówić: "dos mil quince"

niedziela, 18 października 2015

Z miłości do sportu, czyli Karolina w obiektywie

Zapraszam Was do obejrzenia sesji z Karoliną, która jest pasjonatką aktywnego i zdrowego trybu życia. Polecam zajrzeć na Jej https://analitykadietetyczna.wordpress.com/. Ale najpierw obejrzyjcie efekty z tego spotkania:








poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Burzowymi Szlakami - Zaklinacze słońca

Zimno i pada

Niedzielny poranek powitał nas raczej chłodno. Wilgoć, wiatr (a wiadomo - "najgorszy jest wiatr") obniżały jeszcze bardziej odczuwalną temperaturę. Poratowaliśmy się gorącą herbatą w barze na recepcji i wciągnęliśmy śniadanie. Długo próbowałem ignorować żebraka, który przyszedł po jedzenie. Niestety mój opór okazał się niewystarczający wobec łaszącego się kota i kilka kawałków szynki wylądowało na podłodze. Kot kocim zwyczajem nie okazał wdzięczności, uznał to za kolejny dowód na wyższość swojej rasy na ludzką.

Po posiłku złożyliśmy obozowisko. Cały czas z głowy nie mógł mi wyjść fragment piosenki Kazika - "tylko zimno i pada, zimno i pada". Dało się odnieść wrażenie, że zrobiło się jeszcze chłodniej. Sytuację starał się uratować Paweł zaklinając słońce - "wczoraj jak się posmarowaliśmy olejkiem do opalania to od razu się pogoda poprawiła". W tym czasie Wojtek próbował zaklinać samego siebie kocem termicznym, a reszta ekipy po prostu ubrała długi rękaw.

fot. Marcin

 
Zaklinanie słońca, fot. Marcin

fot. Marcin

Komu w drogę

Czary Pawła miały zadziałać z pewnym opóźnieniem, więc padło polecenie "na koń" i ruszyliśmy w ostatni odcinek trasy. Mieliśmy do pokonania trzydzieści kilometrów do Bornego Sulinowa, a potem trzydzieści kilometrów do Szczecinka. Jak łatwo policzyć w sumie miało to dać pięćdziesiąt dwa kilometry.
Żeby nie tracić czasu, pierwszy postój zrobiliśmy po pięciu minutach jazdy, na pobliskiej stacji benzynowej, w celu posilenia się kawą i muffinem. Po wzmocnieniu można było ruszać do następnego pit stopu, który zastał nas szybciej niż się tego spodziewaliśmy. Po kolejnych dziesięciu minutach jazdy, Paweł spóźnił się z redukcją przerzutki pod górkę, a jego łańcuch doszedł do wniosku, że w takich warunkach nie będzie pracował. Myślę, że w tym momencie Pawła rower zapracował na imię Emeryt, choć wpadliśmy na to dopiero później.
W każdym razie my dostaliśmy darmową przerwę na herbatniki, a Paweł życiową lekcję, żeby nie zmieniać biegu jak się dusi ostro pod górę.

fot. Karol

Dalsza trasa przebiegała spokojnie z drobnymi zatrzymaniami na map-checki (mapa, woda, wytarcie potu, goł) i Instagramki. Z ciekawszych rzeczy minęliśmy pastwisko byków. Chcieliśmy porobić zdjęcia, ale ich harde spojrzenie dawały do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani.

 fot. Wojtek

Tama

Kilka kilometrów przed Bornym Sulinowem odbiliśmy, żeby zobaczyć tamę na rzece Piławie. Można tam było wsłuchać się w szum wody i popatrzeć na błękitną toń nurtu*. Skorzystaliśmy oczywiście z okazji do udokumentowania wyjazdu. Nikt nie posiadał selfi stika, więc musieliśmy prosić siebie nawzajem o zdjęcie. Jak zwierzęta...
fot. Michał

 Zrób takie, że niby jestem zamyślony, fot. Marcin

I see dead buildings

Kiedy nasyciliśmy nasze dusze widokiem płynącej rzeki, trzeba było nasycić żołądki czymś konkretniejszym. Pytania "daleko jeszcze" zaczęły przybierać na sile, więc trzeba było się spinać. Niedługo później wjechaliśmy do Bornego Sulinowa, od strony budynków wybudowanych na wypadek zombi apokalipsy. W odpowiedniej stylizacji.
Chłopaki łaknęli ciągle bardziej duchowej strawy niż strawialnej i trzeba było ich niemal ciągnąć siłą. Po krótkich negocjacjach zgodzili się iść coś zjeść, pod warunkiem, że jeszcze tam wrócimy. Obiecaliśmy to. Nie takie, rzeczy się obiecywało...

fot. Marcin

Tam w oddali to ja robię zdjęcie poniżej, fot. Karol

A to zdjęcie zrobione przeze mnie w trakcie powyższego, fot. Marcin

Szczecinek

Po wciągnięciu pierogów przez siedem ósmych składu (i kebaba przez Karola) i powrocie do Zombi Bloków w celu zrobienia kilku instagramków, ruszyliśmy na Szczecinek. Na trasie nie działo się nic szczególnego, poza konkursem kierowców z serii, który przejedzie bliżej nas. To było tylko kilka kilometrów, ale nie było opcji, żeby je jakoś sensownie ominąć.

Reszta szlaku prowadziła przez lokalne asfalty przeplatane z leśnymi ścieżkami. Ok piętnastej dotarliśmy do celu. Zakup biletów, szybka kawa na statoilu i galopem na Szczecinek - Chyże (żeby na cwaniaka wpakować się do składu przed wsiadającymi w Szczecinku właściwym).

 Wjazd na 20-tkę, fot. Karol

Story time

Powrót pociągiem relacji Kołobrzeg - Poznań w dniu zakończenia sunrise'u była elementem, którego obawiałem się najbardziej. Na szczęście PKP było przygotowane i pociąg liczył dwa składy. Dzięki temu dało się zapakować nasze osiem krążowników szos. Niektórzy załapali się nawet na miejsce siedzące. Mi się udało usiąść blisko innego kolarza, który uraczył mnie fascynującą historią swojego życia.

fot. Michał
Bedtime stories, fot. Michał


Około dwudziestej przybiliśmy do poznańskiego portu. Zrobiliśmy epickie zdjęcie (niestety bez Pawła, który wysiadł wcześniej) i rozjechaliśmy się do domów z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Garść statystyk

W trzy dni zrobiliśmy ok. 260 km ze średnią prędkością jazdy 19.2 km/h. Przejeżdżaliśmy po asfaltach, drogach leśnych, bezdrożach leśnych, drogach polnych i w śladzie po przejeździe traktora. Chodziło po nas 1,5 kleszcza na osobę, a kilka z nich zdążyło się wbić. Na mój i Pawła namiot spadło w sumie 0 dużych gałęzi. Szalona Kelly niemal rozjechała wiewiórkę (czym powtórzyła wyczyn Czołga z Zapiaszczonych Łańcuchów), a Kto Widział Motyla polował na kilka schmetterlingów. Pękł jeden łańcuch i przedziurawiły się dwie dętki (w tym moja, ale na tyle nieznacznie, że nie musiałem wymieniać na trasie).

W tym roku było wyjątkowo mało błądzenia i co się z tym wiąże - mało adwenczerów. Zrobiliśmy w sumie tylko jedną pętelkę i raz zgubiliśmy się w lesie, co było dla mnie (i nie tylko) najciekawszym fragmentem. Wysnuliśmy wniosek racjonalizatorski, żeby za rok korzystać raczej z mapy analogowej i w miarę możliwości olewać gpsy.

Do tego doszła kupa śmiechu, docinków, drobnych złośliwostek, dobrej zabawy i satysfakcji, ale bez odpowiednich narzędzi nie mogę podać Wam, Drodzy Odbiorcy, dokładnych danych. Musicie to sprawdzić sami. 



 Epickie zdjęcie z poprzedniego rozdziału, fot. Karol

Wnioski

Było nas w tym roku, aż ośmiu co pozwoliło na ciekawe obserwacje zachowania grupy. Mimo teoretycznie jednego celu wyjazdu rowerowego, każdy miał inny priorytet - jedni, chcieli gonić i wyrywać światu kilometry, inni rozkoszować się pomnikami przyrody (i nie tylko przyrody), jeszcze inni koniecznie wybrać się nad jeziorko ("jaki jest sens jazdy cały dzień, jak się nie wykąpiemy w jeziorze?"), a jeszcze jeszcze inni czerpali dziką radość z przejazdu przez kałużę... Po prostu.
Mimo rozbieżnych celów, grupa była na tyle zgrana, że wszystko udało się osiągnąć i myślę, że nikt nie był rozczarowany po wyjeździe.

Dzięki chłopaki za wyprawę. Liczę, że za rok spotkamy się co najmniej w tym samym składzie!

INNE CZĘŚCI RELACJI:

Część IV - Zaklinacze słońca

RELACJA KAROLA:
Under construction

* autor wie, że nie ma czegoś takiego jak toń nurtu, ale uznał, że brzmi to bardziej poetycko**
** i tak na prawdę ta toń nie była błękitna***
*** ale nurt się zgadza

czwartek, 13 sierpnia 2015

Burzowymi Szlakami - Jeźdźcy burzy

Burzowy poranek

Pierwsze grzmoty obudziły nas ok. piątej rano. Rozejrzałem się po namiocie, zmieniłem kilka słów z Pawłem, zadbałem o swoje bezpieczeństwo obracając się głową tam, gdzie namiot nie przeciekał i poszedłem spać dalej. Deszcz nie ustępował, pioruny uderzały raz bliżej, raz dalej, a ja spałem wkomponowany w poduszkę (czytaj - zrolowaną kurtkę). 

fot. Marcin

Na poważnie wstaliśmy o dziewiątej. Wciągnęliśmy szybkie śniadanie i zaczęliśmy planować. Prognozy były tak rozbieżne, że nie mówiły nic - deszcz i burze do 20, sam deszcz do 14, deszcze do niedzieli. Zdecydowaliśmy, że plan skorygujemy jedynie okrążając jezioro Lubie z góry, zamiast z dołu - miało to oszczędzić 10-15 kilometrów. W międzyczasie do pobliskiego baru, na śniadanie przyjechał nasz kolega z pracy, Grzegorz będący akurat w okolicy na wakacjach z rodziną.

Zjedliśmy śniadanie (bo posiłek w namiocie się nie liczył). Mogliśmy się nazwać szczęściarzami, że zdążyliśmy. Karol chcąc zamówić naleśniki o 11:01, odbił się od lady: "Śniadania wydajemy do 11". Uznaliśmy więc, że czas się zbierać. Poskładaliśmy obóz i ruszyliśmy.

fot. Karol
 fot. Marcin

Deszcz przestał padać...

Polem, lasem

Z Ińska wyjechaliśmy w samo południe. Było ciepło i przyjemnie, więc szybko pozbyliśmy się kurtek. Początkowo trasa prowadziła głównie przez drogi polne i leśne, pełne kałuż oraz błota. W pewnym momencie Tomka i Rafała znudziło szukanie suchego przejazdu i zaczęli walić prosto przez kałuże. Rower Rafała szybko zasłużył na imię "Błotozbieracza", a Tomek na Wojciechowego instagramka.
fot. Wojtek

Trasa była bardzo przyjemna, a kałuże podchodzące czasem pod piastę dodawały smaczku i ratowały przez monotonią asfaltu. Byliśmy ubłoceni od stóp do głów, od kół do siodełka, ale takiej frajdy nie jest w stanie dać nawet mocarz.
Nie żebym miał porównanie czy coś. Nie drążcie. Przejdźcie do następnego akapitu...

Smarowanie antokomarem i antysłońcem, fot. Wojtek

Keep out

Tym sposobem dojechaliśmy do Ziemska, z którego mieliśmy ruszyć w stronę Oleszna. Byliśmy nieco skonsternowani widząc z lewej strony znak ścieżki rowerowej, a z prawej "teren wojskowy - wstęp wzbroniony". Po konsultacji z miejscowymi wjechaliśmy na zakazane terytoria, zastanawiając się jak zareagujemy na wyjeżdżający z lasu czołg. Ku naszemu rozczarowaniu nic takiego nie miało miejsca. Żadnego czołgu. Żadnej amfibii. Ani choćby Rosomaka...

Should I stay or should I go, fot. Wojtek 

W Olesznie czekał nas krótki popas na map-checka i instagramka. W tym czasie mój żądny przygód rower próbował wyrwać się na wolność, kilkukrotnie próbując mnie obalić. "Szalona Kelly" - rzucił Mateusz i tak już zostało do końca wyjazdu.

Paweł do góry nogami, fot. Wojtek

Kapusta i facelia

Po przerwie pomknęliśmy w kierunku jeziora Lubie. Trasa prowadziła raczej asfaltem, ale dość kiepskiej jakości - nawet z górki musiałem pedałować, żeby utrzymać sensowną prędkość. Kolejny postój wypadł przy sklepie w Mielenku Drawskim. Sklep był jednocześnie informacją turystyczną, więc pomyśleliśmy, że może dostaniemy klasyczną mapę - "Panie, ja miała mapy, ale rok temu wydała ostatnio". 

fot. Wojtek

Wciągnęliśmy draże, czekoladę i baton i mogliśmy ruszyć w stronę Lubieszewa, gdzie czekał na nas obiadek. Po chwili wjechaliśmy na polną drogę łamiącą asfaltową nudę. Na polu rosła fioletowa roślina. Dyskutowaliśmy czy to gryka, lawenda czy może dzięcielina pała. Wątpliwości rozwiał Pan pszczelarz - Facelia błękitna. Close enough.

fot. Karol

Pole facelii z jednej strony..., fot. Michał
...i nie do końca facelii z drugiej, fot. Marcin

"Dajcie spokój z tą gryką", fot. Wojtek

Sześć pstrągów

Dalsza ścieżka prowadziła przez wzniesienia i spadki - lecieliśmy dość szybko, a obietnica rychłego obiadu dodawała nam sił. Miejscami podłoże było dość piaszczyste i Kelly ostro wierzgała tyłem, ale jechało się naprawdę świetnie. Cały czas byłem skupiony, żeby wybierać odpowiedni fragment drogi, kontrować kierownicą i nie dać się zrzucić z siodełka. Tak jadąc dotarliśmy do Lubieszewa i naszej obiadodajni, ze świeżymi rybkami - prosto ze stawu. Nie jestem wielkim smakoszem ryb, ale muszę przyznać, że był to najlepszy pstrąg jakiego jadłem.

Mugcatchers, fot. Rafał

 
fot. Michał

fot. Michał

Po obiedzie udaliśmy się na pobliską plażę, żeby trochę się pobyczyć, wyciągnąć ostatnie kleszcze i stwierdzić, że w sumie tej dętki to nie trzeba teraz wymieniać (bo może wcale nie jest przebita, a powietrze zapewne zeszło przez przypadek). W pół do siódmej ruszyliśmy, bo do celu mieliśmy jeszcze trzydzieści kilometrów (no bo ile mogłoby być)?

Trawing po jedzingu ,fot. Marcin

Zaraz będzie ciemno

Do Złocieńca dotarliśmy względnie spokojnie i bez większych przygód. Tam czekała na nas decyzja - lecieć krajówką, żeby zdążyć przed zmierzchem, czy lecieć offroadem, żeby nie zdążyć. Klasyczny dylemat, dać się zabić przez samochody czy przez potwory (wampiry, wilkołaki, leśniczych). Zaczęliśmy od krajówki, ale szybko przesiedliśmy się na ścieżki leśne. Trakt był szeroki, grunt ubity. "Ale luksusy" - to jedyne co przychodziło do głowy.
Potworów też nie spotkaliśmy, poza kolesiem jadącym terenówką, który stwierdził, że hamowanie na takiej drodze dalej niż pięćdziesiąt km od nas jest bez sensu. Trzeba było się mocno przytulić do skraju drogi, żeby nie zapoznać się z tym panem bliżej. Ale potwór to raczej nie był, choć mówiąc szczerze nie bardzo się przyglądałem, więc kto wie...

fot. Wojtek

Nie było zdjęć pod kościołami, to chociaż pod kapliczką, fot. Marcin

Ostatnie instagramki, ostatnie przerwy pod kapliczkami i dojechaliśmy do Czaplinka. Tam udaliśmy się na nasze pole namiotowe. Okazało się świetnym miejscem, z ludzkimi warunkami - prysznice, pub z piłkarzykami, itp.

Wieczór był bardzo spokojny. Wypiliśmy piwko, zjedliśmy co mieliśmy do zjedzenia i daliśmy się wygonić do snu przez nadciągające zimno.
Przed nami był ostatni dzień naszej przygody...

INNE CZĘŚCI RELACJI:

Część III - Jeźdźcy burzy

RELACJA KAROLA:
Under construction